* * *
Adam Strug
ur. 1884, zm. 1977
wieś Kruszewo, parafia Sokoły, diecezja łomżyńska
wieś Osobne, parafia Szczepankowo, diecezja łomżyńska
Paweł Czarnowski przydomek zawdzięczał stylowi bycia. Okolice Wysokiego Mazowieckiego zamieszkiwała drobna szlachta, przynależność do której z dumą i do śmierci Paweł podkreślał.
W 1902 roku wraz z bratem Janem wyruszył do Ameryki. Moralna kondycja zarobkowej emigracji polskiej była dlań szokiem. Ku osłupieniu rodziny postanowił wrócić, co uczynił, zarobiwszy na bilet powrotny. Jedynymi pamiątkami z tej wyprawy były reprint Śpiewnika Pelplińskiego i pistolet. Paweł dotarł do Kruszewa w przeddzień wojny rosyjsko-japońskiej 1905 roku i w ten sposób niebawem oparł się w Mandżurii. Na skutek odniesionej rany po roku zwolniono go ze służby.
Z pierwszego małżeństwa zawartego w 1912 roku doczekał się dwóch córek (w tym Anny, o której poniżej). Po sześciu latach Jego małżonka (Lucyna Perkowska, wnuczka ziemianina i zarazem burmistrza Wysokiego Mazowieckiego – Apolinarego Perkowskiego, powstańca styczniowego i zesłańca) zmarła na hiszpankę. Jako że swatano młodego wdowca z bliską kuzynką, konno wyruszył po zgodę biskupa. A była to wówczas diecezja płocka. Otrzymawszy, „czego dla dobra swoich sierót” pragnął, ożenił się ponownie i spłodził jeszcze siedmioro zdrowych dzieci.
W październiku 1920 roku – wraz z kilkunastoma chłopami – odkupił od niejakiej Rzeczkowskiej w Łomżyńskiem majątek Czaplice Osobne (w Czaplicach właściwych gospodarował Józef Lutosławski, brat Wincentego, wuj Witolda). Dał w ten sposób początek nowej, zaledwie osiemnaście dymów liczącej, wiosce Osobne. Paweł był jej sołtysem do 1939 roku. Jako że osiedleńcy pochodzili z Podlasia i płn.-wsch. Mazowsza, otwartą pozostawała kwestia, czyje pieśni będzie się śpiewać przy zmarłych. Siła osobowości sprawiła, że przyjęto warianty Pawła.
Po wkroczeniu bolszewików w 1939 roku łomżyńskie – jako matecznik endecji – spłynęło krwią. W styczniu 1940 roku zaczęły się wywózki. Paweł przesiedział w ukryciu do jesieni. Zadenuncjowany przez sąsiada (byłego parobka Rzeczkowskiej), trafił do Ostaszkowa. Jak mu się udało stamtąd wydostać i piechotą, nocami, po trzech miesiącach od ucieczki wrócić do domu – nigdy nie wyjawił. A wszystko to zaledwie jedno życie pobożnego człowieka.
Pawła Czarnowskiego pamiętam zadziwiająco dobrze: siwy, głuchy jak pień staruszek, siedzący z różańcem w ręku na taborecie w kuchni swojej córki ,a mojej babki macierzystej – Anny. Mimo głuchoty śpiewał zdrowaśki pełnym głosem tak, że nie sposób było w Jego obecności rozmawiać.
Babcia mówiła, że nie był gołąbkiem pokoju. Terroryzował rodzinę i otoczenie dewocją. Za Jego sołtysowania nie odbyła się w Osobnem nawet jedna potańcówka. Młodzież peregrynowała więc po okolicznych wioskach, a Jego dzieci miały trwający do usamodzielnienia szlaban („różaniec odmawiać, a nie za bezeceństwem chodzić”).
Reprezentował odchodzący w przeszłość typ ludzi integralnie religijnych. Jego obfitujące w przygody życie upływało w rytmie modlitwy. Jego rygoryzm był przejawem utraty złudzeń co do świata i kondycji ludzkiej.
Pieśni śpiewane przezeń przekazała mi Babcia m.in.: „O duszo wszelka nabożna”, „Rozmyślajmy dziś wierni chrześcijanie” (wiersz x. Jakuba Wujka), „Koronka o NMP”, „Barbaro panno, perło Jezusowa” i bodaj najpiękniejsza w Jego repertuarze pieśń „Klęcząc w Ogrójcu”. Posługę brastewnego, bo tak w Kruszewie nazywano prowadzącego śpiewy, pełnił do 1967 roku. Obowiązki po tracącym słuch Pawle przejął i do dnia dzisiejszego wykonuje mąż Jego wnuczki Janiny – Stanisław Bruliński. Źle zniósł posoborową reformę. Babcia mawiała, że „ogłuchł w porę”.
ur. 1913, zm. 2007
wieś Osobne, parafia Szczepankowo, diecezja łomżyńska
Anna Dąbrowska była tercjarką franciszkańską. Jej tzw. regułkę podpisał osobiście późniejszy męczennik – o. Maxymilian Maria Kolbe. Mimo licznego potomstwa i pracy w polu do kościoła zdążała dwa razy dziennie: o 5.30 na godzinki i Mszę, a o 17.30 na nabożeństwo. W tamtym czasie godzinki i nabożeństwa zmieniały się wraz z cyklem roku liturgicznego; obecnie pamięta się jedynie Godzinki o Niepokalanym Poczęciu NMP, a nabożeństwa pozostały zaledwie cztery: różaniec, majowe, czerwcowe i Gorzkie Żale w poście.
Osierocona przez matkę, pełniła w ojcowskim domu rolę służki i niańki jego dzieci z drugiego małżeństwa. Jej edukację stanowiły trzy klasy szkoły elementarnej. Za mąż wyszła w 1933 roku. Obowiązków, miast ubyć, przybyło: mąż był urzędnikiem w gminie, więc trud gospodarski i wychowanie sześciorga dzieci spadły na nią. Wojnę przeżyli dzięki jej determinacji i odwadze – między 1939 a 1941 rokiem kilkadziesiąt razy przekraczała w grupie przemytników żywności granicę ZSRR i Generalnej Guberni. W 1944 roku Osobne zostało zrównane z ziemią. Przeżyli, ale stracili wszystko.
Po froncie zamieszkali w chlewie. Mąż – jako zagorzały piłsudczyk – do pracy w gminie wrócić nie mógł. Na cenzurowanym był też Jej ojciec z łagierniczą przeszłością. Anna znów przechwyciła inicjatywę: zajęła się handlem – w dobie Minca – nielegalnym.
W 1964 roku sprzedali gospodarstwo i przeprowadzili się do Łomży. Rytm Jej życia o tyle się zmienił, że zamiast własnych dzieci odchowywała wnuki. Nadal dwa razy dziennie wędrowała do kościoła.
Zmarła w wieku 94 lat w swojej rodzinnej wsi, gdzie od jakiegoś czasu przebywała u córki. Dawni sąsiedzi zgotowali Jej godne pożegnanie: śpiewali dwie noce, a w dzień pogrzebu odprowadzili trumnę do krzyża na skraju wsi.
Anna Dąbrowska stanowczo odmawiała śpiewania pieśni pogrzebowych „na pusto”, twierdząc, że „się nie godzi”, lub że „ktoś naprawdę w końcu umrze”. Podczas prac domowych śpiewała: różaniec (każda z trzech części na inną melodię); w styczniu różaniec o Najsłodszym Imieniu Jezus; w poście Koronkę o Męce Pańskiej, oraz „O duszo wszelka nabożna”, „Rozmyślajmy dziś wierni chrześcijanie” i „Klęcząc w Ogrójcu” w pięknym wariancie swojego ojca Pawła Czarnowskiego; w maju liczne a piękne pieśni Maryjne; w czerwcu Godzinki o Najświętszym Sercu Pana Jezusa i takież pieśni; w święta franciszkańskie Godzinki o św. Franciszku.
ur. 1914, zm. 2000
wieś Mątwica, parafia Nowogród, diecezja łomżyńska
Pan Jan był człowiekiem niedzisiejszym. Mawiał, że nigdy nie zaśpiewał świeckiej piosenki. Skrzypce to co innego – na skrzypkach można mazurka przyciąć i obera, ale śpiew zarezerwowany jest dla Boga. Mimo biedy nigdy się nie skarżył. Zdarzały mu się jednak silne wzruszenia, które z wiekiem nawiedzały go coraz częściej. Ot, zwykły polski święty bez ołtarza.
Pan Jan był ostatnim w tej okolicy zapiewajłą prowadzącym Boży Obiad, będący katolicką adaptacją obrzędu znanego z Mickiewiczowskich „Dziadów”. W adwencie i poście zbierali się miejscowi, by prosić o zmiłowanie dla dusz w czyśćcu cierpiących. Zamawiali Mszę poranną w pobliskim kościele, na którą wyruszali procesją z krzyżem pogrzebowym na czele. W drodze powrotnej zatrzymywali się przy przydrożnym krzyżu na rozstaju, skąd – odśpiewawszy nieznaną śpiewnikom kościelnym pieśń „Zawitaj Krzyżu święty, pociecho jedyna” – udawali się do największej we wsi izby. W tym przypadku była to geesowska klubokawiarnia. Przed wejściem klęknąwszy, całowali nogi Ukrzyżowanego.
Śpiewali od dziewiątej rano do trzeciej w nocy, z przerwą na postny posiłek i wieczorny oporządek. Około północy zapiewajło wyśpiewywał imiona zmarłych z rodzin uczestniczących w obrzędzie, np: „za Bazydłów – Franciszka, Leokadię, Andrzeja, Jana, Antoniego, Sabinę, Mieczysławę, Konstantego” itd., a Bazydłowie w tym czasie padali na kolana i trwali tak, aż dziesiątek różańca za dusze ich przodków został odśpiewany.
Ostatni Boży Obiad odprawili w Wielkim Poście 1995 roku, nie wiedząc, że się im więcej nie przyjdzie w takiej formule modlić. Tego roku wybory prezydenckie wygrał Aleksander Kwaśniewski. Dwa dni później Pan Jan udał się do gminy, by poznać polityczne preferencje swoich ziomków. Dowiedziawszy się, że jego rodzinna wieś gremialnie poparła wspomnianego, obraził się śmiertelnie. Poinformował sąsiadów, że Bożego Obiadu więcej nie będzie i słowa dotrzymał. Zmarł wiosną 2000 roku, w wieku 86 lat, po 53 latach śpiewaczej posługi.
Wyznaczony z zaskoczenia przez sąsiadów, przejął obowiązki latem 1947 roku po zmarłym nagle Adamie Kołdysie. Od tego czasu aż do śmierci prowadził w rodzinnej parafii wszystkie pogrzeby, Boże Obiady i nocne czuwania od wielkoczwartkowej ciemnicy do Mszy rezurekcyjnej. Jego warianty melodyczne stanowią większą część repertuaru prowadzonego przeze mnie zespołu śpiewaczego Monodia Polska.
Na pierwszy pogrzeb w charakterze śpiewaka wybrałem się z panem Janem w lipcu 1992 roku. Jechaliśmy rowerami wśród łagodnie do Narwi opadających łąk. Dotarliśmy po trzech kwadransach. Drewniany domek w sadzie. Wokół kilkudziesięciu palących mężczyzn. Nie zdążyłem zagadnąć, gdy z wnętrza dał się słyszeć śpiew: „Na cmentarzu mieszkać będę”. Wchodzę do środka. Obok trumny stół, za nim kilkunastu śpiewaków i śpiewaczek. O jedenastej rodzina zmarłej zaprosiła ich na poczęstunek, mnie także. Pozostali goście, pomodliwszy się u trumny, wracali do siebie. Podano wódkę. Dwie szybkie literatki, kiełbasa, chleb, ogórki. Pąsowe twarze żywych i trup na wyciagnięcie ręki. Po chwili sprzątnięto ze stołu, w ruch poszły zeszyty. Tak się towarzystwo rozochociło, że zaczęli za wysoko i za głośno. Któryś ze śpiewaków: „Ciszej, panowie, bo się babka zbudzi”. Rodzina przy trumnie śmieje się przez łzy, a my wraz z nią. Skończyliśmy o wpół do drugiej, zasmakowałem. Śpiewałem w tej okolicy osiem lat, do śmierci pana Jana, nauczywszy się przy okazji od Niego wszystkich tamtejszych pieśni na pamięć.
Zgrzebne to było piękno. Pan Jan nie był zawołanym śpiewakiem, ale dysponował genialnym słuchem i takąż muzyczną pamięcią. Zrazu nieufny („siurek z niasta ni spokoju nie daje”), z czasem przyzwyczaił się do mnie.
Około trzech lat zajęło mi pamięciowe opanowanie Jego repertuaru, ale rytm tej muzyki nadal pozostawał dla mnie zagadką. Mimo to w poście 1995 roku zaczął się mną w śpiewie podpierać: On intonował, ja ciągnąłem. Z czasem zacząłem zdobić.
Jeździliśmy także za rzekę do Kurpiów. Nie lubił ich wariantów; mawiał, że „śpiewajo jak dziekie”. W Dębnikach, rodzinnej wsi Jego matki Marcjanny, zatrzymywaliśmy się u dziewięćdziesięcioletniego Romualda Parzycha. Wielce pouczające to były wizyty – okazało się bowiem, że Kurpie dysponują dużą ilością nieskodyfikowanych, endemicznych pieśni nabożnych. W Mątwicy wyłowiłem przez te lata tylko jedną.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy na dwa lata przed śmiercią Pan Jan olśnął i wysypał jak z rękawa jeszcze kilkadziesiąt nieznanych mi pieśni (m.in. „Miałem Jezusa z serca kochanego”, „Jezu mój litościwy”, „Ej, kto na pomoc wzywa Onufrego”).
Dopytywałem się też o Mszę sprzed reformy. Twierdził, że zmiany niczego dobrego nie wniosły, a zepsuły wiele. Szczególnie tęsknił za dniami krzyżowymi ze śpiewaną Litanią do Wszystkich Świętych i nieszporami. Śpiewał z pamięci „Asperges me” i „Salve Regina” oraz „Kyrie”, „Sanktus” i „Agnus” z Mszy o Aniołach.
Na Jego pogrzebie z głośników ustawionych przez firmę pogrzebową popłynął włoski śpiew operowy.
ur. 1915, zm. 1992
wieś Kobylin, parafia Dobrzyjałowo, diecezja łomżyńska
Zakrystianinem w kościele Matki Bożej Bolesnej w Łomży był brat Antoni. Zakonnikiem został z przypadku.
Zetknął się z kapucynami w dzieciństwie, gdy jako kwestarze – zgodnie z regułą zakonów żebraczych – kilka razy w roku przemierzali jego rodzinne strony. W domu było jedenaścioro gąb do wyżywienia, szans (jako dziewiąte dziecko) na choćby skrawek ziemi po ojcu Antoni nie miał żadnych. Tuż przed wojną zatrudnił się jako pracownik rolny w gospodarstwie należącym do ich łomżyńskiego klasztoru. Gdy w styczniu 1941 roku Niemcy wkroczyli na tereny tzw. Białorusi Zachodniej, duchowieństwo początkowo odetchnęło z ulgą. Represje zelżały, gdyż władzom okupacyjnym zależało na zachowaniu spokoju w bezpośrednim sąsiedztwie frontu. Preludium do nowej fali prześladowań zaczęło się jednak już w lipcu akcją wywózki – głównie ludzi młodych – na roboty do Rzeszy. Kapucyni, chcąc chronić swojego parobka, przebrali go w habit.
Mimo nieuregulowanego statusu kanonicznego Antoni awansował: najpierw z parobka na kwestarza, a następnie na zakrystianina. Kochał nowe zajęcie i szczycił się nim, jak umiał. Ludzi swojej społecznej warstwy traktował ozięble, często i z byle powodu wybuchał gniewem. Uchodziło mu to jednak płazem w klasztorze, a i wśród wiernych cieszył się Antoni poważaniem. Był bowiem mistrzem logistyki i kwatermistrzostwa, bez którego trudno było o sprawne zarządzanie zakrystią. A były to czasy wielce skomplikowanych i czasochłonnych praktyk kościelnych, których Antoni był znawcą, miłośnikiem i niestrudzonym popularyzatorem. Harował od wczesnych godzin rannych, a kończył, zamykając świątynne wrota ok. ósmej wieczorem. Współbracia, w podzięce za wieloletnią służbę i by opornego do złożenia konfesji zakonnej przekonać, wyprawili go do Ziemi Świętej.
Po powrocie nosił głowę wysoko, ale śluby w końcu złożył. Przywiózł też z wyprawy klasztorowi pamiątkę w postaci ślicznej figurki Dzieciątka Jezus naturalnych rozmiarów. Przed pasterką przełożony, zwany u kapucynów gwardianem, obchodził z nią klasztorne cele, a następnie w asyście wszystkich braci wnosił ją do kościoła i kładł do żłóbka przed głównym ołtarzem. Antoni wzruszał się wówczas, a śpiewając, ocierał łzy chusteczką wyciągniętą z rękawa. O swojej jedynej zagranicznej podróży opowiadał z rozrzewnieniem każdemu, kto chciał lub nie chciał opowieści słuchać.
Antoni był skarbnicą dawnych pieśni. Jako półanalfabeta – jego edukację stanowiły cztery klasy szkoły elementarnej, a i to przerywane pracami polowymi – nauczył się ich na pamięć. Na jego repertuar składały się pieśni na cały rok liturgiczny oraz liczne nieskodyfikowane pieśni nabożne z jego rodzinnych stron. Gdy w Wielki Czwartek przenoszono Pana Jezusa do ciemnicy, zaczynało się czuwanie trwające aż do Mszy rezurekcyjnej. Antoni śpiewał trzy noce, a pieśni się nie dublowały. Towarzyszyła mu w tym dziele garbata tercjarka, wpatrzona w niego jak w obrazek – Mieczysława. Antoni rugał ją niemiłosiernie, gdy zdarzało jej się pomylić, o co nie było trudno, gdyż zwrotek bywało kilkadziesiąt, a oboje śpiewali z pamięci.
Procesje były oczkiem w głowie brata Antoniego. Organizował je we wszystkie święta ogólnokościelne (z następującymi po nich oktawami) i uroczystości franciszkańskie. Do tych ostatnich zalicza się odpust Matki Bożej Anielskiej. Pierwszego sierpnia wieczorem zjeżdżali się do łomżyńskich kapucynów chłopi z wiosek, w których brodacze kwestowali. Wszystkie uliczki i place zastawione były furmankami, a w powietrzu unosił się zapach koni. Mężczyźni, paląc papierosy, dokarmiali zwierzęta, a kobiety odmawiały w kościele różaniec. Około siódmej wszystkie ławki i dostawiane z tej okazji krzesła były zajęte. Ta noc była szczególna – śpiewali dawne pieśni maryjne, a sioła konkurowały ze sobą co bardziej kunsztownymi partyturami. Mistrzem ceremonii był oczywiście Antoni, który śpiewał wraz z nimi, pilnując, by wszystkie wioski mogły się w śpiewie wyrazić. O 5.45 wyruszała procesja z Najświętszym Sakramentem, licznymi feretronami i chorągwiami. Następnie odprawiała się Msza w intencji włościańskich dobrodziejów.
W 1986 roku przybył do klasztoru nowy gwardian. Na początek wstawił kraty we wszystkich klasztornych oknach na parterze. Następnie skasował uroczyste nieszpory w niedzielę i święta, o oktawach nie wspominając. Pod nóż poszły procesje i nocne czuwania. I odpusty w dawnej formule. Antoni się starzał i coraz częściej zdarzało mu się zapomnieć kluczyka do tabernakulum. Dostarczyło to pretekstu do pozbawienia go funkcji zakrystianina. Zmarł zgorzkniały w 1992 roku.
Nie było mnie wówczas w rodzinnym mieście. Siostra Mieczysława mówiła mi po latach, że na pogrzebie były tłumy, a wszystkie uliczki i place zastawione były samochodami. Antoni nie był człowiekiem łatwym, ale obcowanie z nim w czasie dziesięcioletniej ministrantury było dla mnie bezcenne. Przejąłem od Niego warianty: nieszporów, Godzinek o Najświętszym Sercu Pana Jezusa i większości „standardowych” pieśni kościelnych.