Muzyka. 

 O tym, że (i jak) końca nie ma  

 Witek Broda  

Muszę zacząć od sentymentów, czyli od dzieciństwa. Z tamtych obrazków nigdy nie wyrosłem i mam je cały czas na końcu smyczka.
Jako dziecko jeździłem z rodzicami do babci na wieś, na pogranicze Kujaw i Mazowsza. Mała wioska, kilka domów rozrzuconych wśród łąk i płasko po widnokres. Spotkania rodzinne wujków, stryjków, chmara dzieci, pasterki, rezurekcje, odpusty, pogrzeby, wesela, w upalne lato lodowata kawa zbożowa z kanki wyciągniętej ze studni, nauka chodzenia po rżysku, nieznośne ciepłe mleko prosto od krowy, pajda chleba ze śmietaną i cukrem, strych – lamus z tysiącem przedmiotów o nieznanym przeznaczeniu, duma i ekstaza trzymającego lejce, wielki pożar, zapach zgliszcz, kwik palącej się świni, lśniące wozy strażackie i ja pod drzewem, bezpieczny na rękach babci.

Wieczorami dziesiątka dzieciaków błagała: „baaabciu, opowiedz coś!”.
Babcia nie dawała się długo prosić i nagle zaczynały się wynurzać postacie wykopywanych z grobów złych panów, strzyg chodzących po kalenicach domów, dobrych i złych boginek, duchów, psów widzących zmarłych gospodarzy. Nie czytane, a opowiadane – rozpalały wyobraźnię. Babcia była słynną śpiewaczką i gawędziarą. Gdzie trzeba, podnosiła głos, gdzie trzeba, zawieszała, ważyła emocje, roztaczała widoki. Prócz tego była niezwykle dobrotliwą osobą, chodzącym ciepłem i zaufaniem.
Wszystkie dzieciaki uwielbiały te wieczorne monodramy, mimo że później w ciemnościach nocy bałem się wystawić palec spod pierzyny.
Śpiewała też wdzięcznie przy domowych pracach, ale to nie robiło na mnie aż takiego wrażenia. Dopełniało jedynie jej postać i nauczyło kojarzyć w jednej osobie opowiadanie i śpiew (stąd w mojej głowie wzięły się pierwsze mazurki).

Taki to sielski, naiwny i lukrowany obrazek wyniosłem z tamtych czasów.

Czytając po latach „Ballady i romanse”, muszę przyznać, że byłem przygotowany i trafiły one na podatny grunt. W liceum wyraźnie i dziarsko stanąłem w opozycji do „szkiełka i oka”. Pamiętam wesele pod Gostyninem, gdzie po północy przez dwie godziny prześpiewywano się. Wujkowie mieli już poluzowane krawaty i nie dbali o opinie rodziny, kapela grała jeden motyw, a goście improwizowali. Podjąłem rękawicę i włączyłem się, układając jakieś kuplety. Czułem się co najmniej jak Wyspiański albo Lucjan Rydel i patrzyłem na wszystko z boku, uprawianego wtenczas punk-rocka. Nawet przeszło mi przez myśl, czy nie włączyć czegoś takiego do swojej muzyki. Uznałem, że zrobił to już Dudek z „Depress” i będzie to wtórne. Żaróweczka się jednak zapaliła.

Słuchałem wtedy rocka, muzyki etnicznej, reggae, jazzu, klasyki, nieobcy był mi kujawiak z płyty Zbigniewa Namysłowskiego. Gardziłem polskimi zespołami folklorystycznymi na równi z grupą Bajm i Modern Talking. Studiowałem, włóczyłem się po całym kraju, po wsiach, miasteczkach, ale nigdzie nie spotkałem, nie usłyszałem – na ulicy, w domu, na podwórzu – muzykanta. Nie szukałem wprawdzie, świat polskiej muzyki tradycyjnej dla mnie wtedy nie istniał. Znałem za to muzykę z Peru, Kolumbii, Kongo, Chin, Indii, Irlandii i Bóg wie, skąd jeszcze.

Aż tu nagle…

Zatrudniłem się jako pasterz w Bieszczadach, na bacówkę przyjechała dwójka znajomych muzyków, z którymi wcześniej grywałem na afrykańskich bębnach. Przywieźli dwa utwory z jakiegoś wydawnictwa o muzyce mazowieckiej. Zobacz, Witek!!! Jakie piękne!!! Rytm na 5/4. Szybko!!! Gramy!!!
Tak… Ale jak? Co to za rytm, cholera, jaka melodia, słowa!!! Skład tej kowbojskiej kapeli (bo pasłem wówczas byki) to gitara, flet i bongosy. I hajda – granie jednego kawałka przez godzinę. Wtedy już wiedziałem – błąkał się po całym świecie, żeby dojść do Pacanowa, ciąg dalszy równie celny – właśnie nową zaczął podroż, by ją skończyć w Pacanowie, a co przeżył i co widział, film ten wszystko wam opowie.

Zaczął się film. Po dwóch kawałkach zaczął się głód. Więcej, więcej… Płyta Kapeli Sowów, „Grajcie dudy, grajcie basy” i zaraz hyc, przeróbka na instrumenty, na jakich kto umiał grać. Jakie tam były niuanse! Szybko z grubsza rozczytana melodia (dzisiaj rzekłbym – z grubiańska) i dalej, dalej. Nie przyszło mi nawet do głowy, że muzycy z Kapeli Sowów żyją, że skoro mi się to tak podoba, to może by tak skoczyć do nich? Ale z czym? Z murzyńskim bębnem? A w ogóle, to po co?
Mam nagranie i już. Jakby jakiś koncert mieli w pobliżu, to już prędzej.

Miewałem i miewam w życiu wiele fascynacji muzycznych. Niektóre mijają, inne nie. Wtedy wiedziałem, że trafiłem w punkt.
Kto szuka, to i błądzi, ale proces się zaczął, magnes przyciągał coraz to nowe zdarzenia. Trafiłem do Teatru Węgajty. Pojechałem na chwilę, na jedną noc, a teraz mieszkam od 25 lat pięćset metrów dalej. Noc z braćmi Korbańskimi, Sobaszkami, Wolfem Niklausem i moimi przyjaciółmi. Graliśmy do rana. Utwory ukraińskie, żydowskie. Tę muzykę znałem z nagrań, ale nigdy nie grałem z akordeonem, cymbałami, klarnetem. Od Darka usłyszałem wtedy uwagę: te bongosy to raczej do żydowskiej. Zdziwiło mnie to, pomyślałem – dlaczego? Muzyka jest muzyka i mogę grać, na czym mi się podoba. Uwagę zapamiętałem.

Dostałem za parę dni propozycję współpracy czy też terminowania w teatrze i zaraz po przyjeździe poznałem bębnistę, przesiedleńca z lwowskiego, dziadka Tkaczuka. Grał na dużym barabanie
z talerzem. Przyjechał któregoś dnia pograć i nie było pałek do bębna, więc szybko wykombinował – do bębna warząchew z naciągniętą skarpetą, do talerza wyprostowany drut ze śmietnika, fachowo zagięty na poczekaniu w kształt pogrzebacza. Co to była za muzyka!
Śmiał się, pohukiwał, sapał, śpiewał po polsku, ukraińsku, chachłacku, bębnił, i to jak! Rytm walczyka połamał tak, że oniemiałem.

Jednocześnie kubeł zimnej wody na moją rozpaloną głowę został wylany. Finezja prostoty, jakiej nie podejrzewałem i nie widziałem. Dotarło do mnie, że stoję nawet nie na początku drogi, ale do fascynacji doszedł teraz zapał.

Pod okiem dziadka Tkaczuka dołączyłem do tworzącej się dopiero kapeli teatru.
Potem pojechaliśmy z Jankiem Bernadem zagrać pierwszą zabawę na wsi. Była to wioseczka na północy Polski, zamieszkała przez przesiedlonych z gór Ukraińców. Nie jest łatwo zagrać tak, żeby poruszyć wir taneczny ludzi, którzy nie słyszeli swojej muzyki od lat. Mają określone z góry wymagania: odpowiednie tempo, rytmy, a my – co tu kryć – dopiero uczyliśmy się grać na instrumentach.
Tymczasem górę wzięły: brzmienie, sentyment, wzruszenie tancerzy. Czorni oczka i wszyscy na parkiecie, pierwsze koty za płoty, dwa kieliszki i jakoś poszło.
Zdałem sobie sprawę, że jakbym miał wtedy bongosy, to mógłbym sobie tę zabawę odpuścić.
Na szczęście miałem bęben Tkaczuka, jego wskazówki i przykład, więc zadziałało!

Potem był wyjazd na Łemkowszczyznę do wsi Kunkowa, gdzie Janek Bernad organizował prywatny zlot teatralny (takie to były czasy, bez żadnego papierka do ministra!).
Zjechali się ludzie z całej Polski, którym muzyka tradycyjna była po drodze i znowu nastały zabawy w wiejskiej świetlicy. Nie dla Warszawy, a dla miejscowych. Granie w izbie, ciżbie, alkohol, eter, dym z czupryn, opary kurzu z podłogi, śpiew bab, korowody, pijany skrzypek śpiący i grający na stojąco. Bywałem na różnych koncertach rockowych, ale to, co się tam działo… Momentami rzucałem bęben i ruszałem w tany.
O świcie zjawiło się dwóch myśliwych, żebyśmy im pomogli wytargać ustrzelonego dzika z parowu w lesie. Furmanka, las, muzycy „pod dobrą datą”, błoto, białe jeszcze przez chwilę koszule, później podziękowania namiętne i… Rano na kacu fruwały mi w głowie strzępy melodii, krotochwile, śniło się to, nie śniło? Byłem jak zaczadzony.

Jak ważna w życiu może być muzyka?
Dla jednych to element imprezki, dla innych kraina wyobraźni, dla innych tapeta sącząca się cały dzień z radia. W moim przypadku była siłą zmieniającą życie. Zamiast siedzieć w gabinecie psychologicznym i udzielać porad, zostałem muzykantem.
Uświadomiłem sobie, że żyję na granicy dwóch światów. Tego, który odchodzi: z muzyką, wrażliwością, obyczajami, i nowego – równie pociągającego, z nowoczesną samotnością. Wiedziałem też, że chcę ten odchodzący świat opisać muzyką, teatrem, słowem, czymkolwiek. Uszczknąć coś z niego, zaczerpnąć. Była w tym mocna nuta sentymentalna, nawiedzenie.
Głaskało to miło własną pustotę, że jestem inny, młodopolski outsider, „offowy” człowiek.
I hop – mamy przegięcie w drugą stronę. Pieśń gminna, arka przymierza między starymi a nowymi laty, nadużywanie słowa „piękne”, muzyczne ewangelizowanie, neofickie kazania, a koniec końców – patrzenie z bryczki.
Na szczęście dzięki moim poprzednim włóczęgom po wsiach poznałem świat wiejski prostacki, prymitywny, odurzony gorzałą, zawistny, okrutny. To było dobre sito na ziarno i plewy.

W pewnej wsi żyła sobie wariatka. Mąż umarł wcześnie, więc ostatnie 40 lat spędziła samotnie. Szaleństwo nie przejawiało się w agresji, lud miejscowy miał w niej na przykład dobrą opiekunkę do dzieci. Przyjechałem kiedyś z dwoma kumplami do jej brata, pana Janka – bębnisty. Przywiozłem mu skrzypce, na których postanowił nauczyć się grać. Osiemdziesiąt parę lat na karku nie było problemem. Mieszkał na końcu doliny, idąc do niego, mijało się dom rzeczonej siostry Habajki. Zobaczyła mnie, a że się lubiliśmy, zaprosiła do środka. Ona ajerkoniaczek,
my żytnióweczka i miły wieczór. Rozmowa się kleiła, wspomnienia, opowieści. Wygrażała laską swojemu mężowi na monidle, że niedługo do niego przyjdzie i chce tak jak on umrzeć w drodze, nie w łożu. Zapadła noc, w butelkach pusto, zwinęliśmy się do brata na nocleg.
Rano budzi nas sołtys – Habajka nie żyje. Byliśmy ostatnimi ludźmi, z którymi rozmawiała.
Poszła rano po mleko i w drodze umarła, usiadła u mleczarza na krześle i umarła. W tej pozycji ją zastaliśmy.
Okazało się, że z tajemniczych powodów nikt jej nie chce przewieść do domu.
Rozprostowaliśmy jeszcze niewystygłe ciało, ułożyliśmy na drabinie, przykryliśmy workiem i przez pół wsi nieśliśmy do domu. Firanki w oknach drgały, ale nikt się nie ruszył. Nikt nie chciał przyjść umyć ciała (pan Janek był kulawy i nie ruszał się z domu). Chodziliśmy od Annasza do Kajfasza, w końcu kobieta od Świadków Jehowy wykonała tę czynność. Za chwilę do domu Habajki przyszła sołtysowa – tak zwana „pecekówka”. Przy nas zaczęło się prucie poszewek i pierzyn w poszukiwaniu pieniędzy, za chwilę radio pod pachę, zastawa itd.
Siedzieliśmy przy ciele w osłupieniu. Pieniądze na pogrzeb przejął sołtys (chcieliśmy ogarnąć to sami, bo zawsze zostaje jakaś reszta, którą można by przekazać biednemu Jankowi).
Nad grobem stał ksiądz, organista, sołtys z żoną i my. Padał deszcz ze śniegiem. Nikogo więcej, a całe życie służyła w tej wsi ludziom. Reymont potraktował temat zbyt elegancko.

W tym czasie spotkałem wielu muzykantów, zagrałem na setkach zabaw i wesel.
Granie do tańca to konkretna wiedza. Jak długo grać kawałek, kiedy pogładzić, czyli dać odpocząć tancerzom, kiedy zagrać hicior, kiedy tango, kiedy zrobić przerwę. Muzykant kreuje sytuację, może rozpalać emocje lub je tonować, a na końcu ludzie mają powiedzieć – była fest zabawa.
Nie można z zamkniętymi oczyma piłować oberka przez pół godziny na początku zabawy.
I na to przyjdzie czas. Widziałem młodych adeptów, co tak robili, im było dobrze, tancerzom nie. Potrzebne jest rzemiosło i doświadczenie.

Czym innym jest granie na potańcówkach w Warszawie, dla zarażonych muzyką wiejską, czym innym w zamkniętych społecznościach wiejskich. Dla górali czy kajoków muzyka musi być zagrana w ich manierze, każdy niuans musi być spełniony.
Im dalej w las, tym więcej drzew.

Widziałem ostatnimi laty (ku mojej wielkiej radości) rzesze młodych ludzi jeżdżących do jednego mistrza – skrzypka. Grają ładnie, czasem ładniej niż mistrz, ale często miałem wrażenie, że widzę armię klonów. Muzykant to indywidualność. Nie spotkałem na wsi dwóch takich samych wersji jednego kawałka. Czasem różnice są tak duże, że utwór jest prawie nie do poznania. Indywidualizm to cecha muzyki wiejskiej. Sposób ornamentacji, osobowość i talent.
W społecznościach zamkniętych istnieje pewien kanon utworów, ale nie wymyślono go za króla Ćwieczka, on się zmieniał. Coś przychodzi, coś odpada. Jan Marek, skrzypek z Rzeszowszczyzny, gdy usłyszał w radiu melodię, która mu się spodobała, mówił – ona musi być moja! I choćby była znad Missisipi, pod jego palcami stawała się rzeszowska, markowa. Według mnie to najtrudniejsza cecha muzyki tradycyjnej, nie do nauczenia.
Kwestia artyzmu, poezji i diabła tkwiącego w szczegółach.

Nikt nie tworzy swojego stylu od zaraz. Jak w każdym rzemiośle, trzeba lat praktyki.
Delikatną różnicę między kanonem a indywidualizmem opisał Antoni Kroh w „Sklepie potrzeb kulturalnych”. Był taki mistrz na Podhalu, który robił skórzane ozdobne pasy góralskie. Po jakimś czasie uczeń przyniósł mu swoje pierwsze, od początku do końca wykonane dzieło. Nawtykał tam szkiełek i ozdóbek nad miarę. Mistrz popatrzył, pokiwał głową i rzekł: ale cię ten twój talent wymęcył.
Z muzyką też tak jest. Żeby wyeksponować ozdobnik, trzeba zagrać prosty temat. Dopiero na jego tle ozdobnik jest widoczny. Uczniowie często grają ozdobniki przez cały czas, żeby pokazać sprawność, ale wychodzi z tego kaskada dźwięków, nie muzyka. Przeszedłem ten etap, grając na bębnie, gdzie czasem trzeba na prostke, bo inaczej tancerze dostaną epilepsji.

Im dalej w las, tym więcej drzew.

Grałem po tych zabawach i grałem po polsku, ukraińsku, żydowsku. Takie bubliczki albo tumbałajka na przykład. Czy to Kurpie, czy Łemki – wszyscy w tan (gdzieś dośpiewali: tumbałałajka, gotował kartofle, oparzył jajka). Archaiczna muzyka: obcinamy dredy, pod pachą Eliade, Jung, Kolberg, transy, rytuały, zdrowa żywność, naturalna marchewka, naturalna muzyka. Produkty, tęsknoty. Szczypta pogaństwa, coby „odkatoliczyć” to pierwotne. Różne motywacje, nie ma złej drogi do mej niebogi.

Muzykantów teraz jak na lekarstwo. Młodych napalonych – dzięki Bogu – mnóstwo.
Są nuty, są nagrania. Rok Kolberga. Instytucje, którym Kolberg był patronem, przypomniały sobie o nim.
Po kopiejkę i car się schyli. Dostałem na ślubny prezent od Braci Ubogich wszystkie dzieła.
23 lata spędziłem w jego pismach. Z każdego tomu na półce wystają dziesiątki karteczek z zaznaczonymi utworami. Tom „Lubelskie” – jadę na wieś, a tu prawie nutka w nutkę te same obrzędowe utwory. U kobiet w głowie, u Kolberga w tomie. Wzruszyłem się, jakbym odkopał egipską mumię i zrobił światowe odkrycie. Zrobiłem je dla swojego świata.Im więcej takich odkryć, tym szerszy horyzont. Tu historia, tu etnografia, a tu życie skromne na końcu świata. Tak to jest z tymi nutami. Kiedyś czytałem książkę Ewy Dahlig „Gra skrzypcowa w kieleckim”. Na ostatnich stronach były przykłady i szczególnie utwory jednego skrzypka, pana Luzeńczuka, zrobiły na mnie wrażenie. Na szczęście podano adres wsi, w której mieszkał. Spakowałem auto i wylądowałem za jakiś czas w tym miejscu. Zajeżdżam na podwórze, drzwi otwiera nieufna kobieta, jest nas trójka obcych.

– A państwo w jakiej sprawie?
– Wie Pani, dziwnej, jestem skrzypkiem i gram utwory Pani męża, które znalazłem w nutach w jakiejś książce.
Poruszenie.
– Ale mąż nie żyje.
– To ja zagram Pani jego utwór.
Wyciągam skrzypce, zaczynam grać obera, wdowa zaczyna płakać, ja gram i płaczę.
– Tak, mój stary lubił grać ten kawałek, zachodźcie do domu.

Gdybym jak współcześni etnografowie ze względu na obiektywizm nauki nazywał ludzi na wsi „informatorami” (to trochę jak z akt SB), nigdy nie nauczyłbym się grać na skrzypcach.
Gdybym przyjechał do muzykanta z zestawem pytań na kartce: od kiedy Pan gra? Co skłoniło Pana do zajęcia się muzyką?, nigdy bym nie usłyszał opowieści o rosole, wylanym przez zazdrosną żonę na baraszkującego z weselną kochanką muzykanta i tysiąca innych historii.

Preferuję swój zestaw etnograficzny. Wieczór, piwko, ćwiarteczka, normalna ludzka mięta, wzajemna ciekawość siebie. Czasami nie da rady, „badania terenowe” szlag trafia. Palant to palant, choćby grał najpiękniej. Nie polecam takiego stanowiska naukowcom, ale nie polecam też takiego mistrza-palanta uczniom.

Im dalej w las, tym więcej drzew.

Muzykanci, śpiewacy, to galeria dziwnych typów ludzkich. Artyści, rzemieślnicy, często dziwacy, a przynajmniej odstający ciut bądź całkowicie od reszty. W czasie, kiedy ich nagrywałem i uczyłem się od nich, nie grali już wesel, byli w tak zwanym stanie spoczynku. Niektórzy grali „sobie a muzom”, wieczorami, inni zgorzkniali już i nie mieli nawet skrzypiec. Wszyscy jednak, jak jeden mąż, poproszeni o zagranie, podjudzeni kieliszkiem i słuchaczem, zaczynali młodnieć w oczach i grać jak kawalerka. Usłyszałem kiedyś sentencję: co najgorsze jest w starości? że pamięta się młodość.
Instrument to nie pamięć, to wehikuł.

Pamiętam osiemdziesięcioletniego skrzypka, do którego przyjechaliśmy z kumplem. Leżał pod pierzyną, późne popołudnie, sytuacja zgoła nieprzypominająca koncertowej. Kiedy dowiedział się, o co chodzi, wstał i zaczął grać jak natchniony. Poznałem później, o co chodziło, grając audycje szkolne. 25 koncertów przez tydzień, 8.00 rano, dwieście dzieciaków, zmęczenie, wychodzę i nagle – na cały regulator! Można wyciągnąć z kieszeni zaskórniaki o północy? Proszę bardzo. O świcie? Proszę bardzo. Wzbić się wysoko, na totalnym zmęczeniu, to umiejętność wyciągnięta z wesel. Nie ma zmiłuj się, cena jedynie jest wysoka.

Jak uczyć się od oldbojów?
Najlepiej po prostu razem grać i tyle. Wtedy pozna się puls, rubata, przesunięcia fraz, tempa. Barwy lepiej nie podrabiać, bo nie uchodzi i nie da rady. Trzymania smyczka i skrzypiec według mnie też nie należy podrabiać, lepiej wybrać z bogatego asortymentu, plus swoje trzy grosze. Wibrato na wskazującym palcu, serdecznym? Do wyboru. Szeroki zamach nadgarstka? Zależy, czy chodzi nam o słodycz, czy wytrawność. Smyczek naciągać mocno, czy słabo? Sekund grać na grubych strunach, czy cienkich? Zagrać w tonacji A, G, D czy F? Trzeba zdecydować samemu, pod warunkiem, że ma się coś do powiedzenia ludowi i konkret do zagrania.

Widziałem dłonie, paluchy od pługa i siekiery, wielkie, grube, niezgrabne, biegające po gryfie jak tancereczka. Widziałem grubasa, skaczącego prysiudy jak piłeczka. Technika, nie aparat.

Im dalej w las, tym więcej drzew,
a KOŃCA nie ma.

Pin It on Pinterest

Share This