Jak Edward Byrtek strollował folklor
Przemysław Ficek
Na tym spotkaniu większość z nich widziałem po raz ostatni. Z kilkoma spotykałem się czasem na przeglądach i konkursach, ale nigdy nie czułem potrzeby uczenia się od nich czegokolwiek.
Co innego mój ojciec, Panie łodpuś mu ta grzychy: jeździł, nagrywał, robił zdjęcia, jak prosili – zawiózł i przywiózł, kiedy było trzeba – wypił. A ja swoją ostatnią szansę przegapiłem.
Chociaż nie do końca…
Edward grał na dudach, bracia na skrzypcach. Ich ojciec, Karol, był jednym z najlepszych skrzypków w okolicy. Nigdy nie mogłem zrozumieć ich muzyki, tak jak niewprawiony słuchacz nie rozumie jazzu. Znałem zasadę odgrywania zaśpiewanej do kapeli melodii i przez pierwsze parę taktów jeszcze nadążałem, aż w którymś momencie kompletnie traciłem orientację. Grałem wtedy w zespole pieśni i tańca. Muzyka z basem i sekundem była przejrzysta i zrozumiała.
Co innego dudy i skrzypce, tam muzykanci nie znają nut ani kresek taktowych. Muzyka płynie, wznosi się i opada, a głośny burdon nadaje wszystkiemu transowości. Skrzypek gra oszczędnie, ale z niesamowitą wyobraźnią, zaś dudziarz ozdabia po swojemu, ale w taki sposób, żeby nawzajem się uzupełniać. Dziś, kiedy jestem już z muzyką Byrtków osłuchany i znam ich melodie, zauważam, że kiedy muzycy grają solo, w głowie wciąż słyszą instrument brata i pod niego ozdabiają melodię; to zupełnie inny styl gry niż np. u Mieczysława Kamińskiego, skrzypka z Przyborowa, który od lat gra sam ze sobą, a ozdabiając, często tworzy nową, niezwykłą melodię.
Słuchając Władysława Byrtka, często można odnieść wrażenie, że ozdobniki są chaotyczne i zupełnie nie pasują do melodii, a fraza raz się wydłuża, raz skraca. Ale kiedy dołączy do niego brat dudziarz, wszystko zaczyna nabierać zupełnie innego znaczenia; wtedy muzyka jest pełna, zaczyna płynąć i wibrować pod czaszką. A kiedy nad tym wszystkim pojawi się jeszcze kobiecy śpiew…
W Pewli Wielkiej folklor się zatrzymał. Kiedy w innych częściach Żywiecczyzny na weselach grały kilkuosobowe składy z basem i sekundem, w Pewli niezmiennie rządziły dudy i skrzypce. Gdy tam foklor ewoluował w pełen karpackich naleciałości tygiel kulturowy, Pewlanie ostrożnie eksperymentowali po kolędzie z dudami i bębnem, przywiezionym przez kogoś z Krakowa. Byrtkom nikt nie powiedział, że dudy się skończyły.
Miesiąc później spotykam Byrtka na posiadach muzykantów. Edward tradycyjnie w brązowym prochowcu z lat 80., w kapeluszu po kowbojsku wykręconym do góry, w portkach z oderwanym obszyciem. W rękach dudy własnej roboty, z okrutną czarną toczoną główką i przyklejonymi kozimi rogami, w ustach nevada albo inny viceroy. Siedzi z boku i tylko się uśmiecha. Kiedy przychodzi jego kolej, zdejmuje płaszcz, wchodzi na scenę, krótko dostraja dudy i zaczyna śpiewać. Kto nigdy tego śpiewu nie słyszał, musi mi uwierzyć na słowo, że uderzenie jest naprawdę mocne. Pierwsze dźwięki są oczywiście dla wszystkich niezrozumiałe, ale po chwili to przestaje mieć znaczenie. Edward rozpoczyna swój taniec z dudami: podskakuje, tupie, wymachuje nogami, kiwa się z jednej strony na drugą, w chwilach największego uniesienia przyjmuje pozy, jakich nie powstydziliby się frontmani grup rockowych w trakcie gitarowych solówek. Kiedy wydaje się, że nie da rady zagrać z większą maestrią, a palce nie są w stanie szybciej i wymyślniej ozdabiać muzyki, Edward rozpoczyna „potrząsanie” – rytmiczne ściska worek dud to na dwa, to na trzy, to na siedem, jednocześnie tupiąc i wciąż trzymając linię melodyczną. To najwyższa szkoła gry na dudach i niejeden już próbował Edka naśladować, ale tylko on potrafi zrobić to w taki sposób, że choćby tego dnia zagrała orkiestra symfoniczna, publiczność zapamięta i tak właśnie jego.
Po skończonym występie Edward ponownie siada z boku i się uśmiecha. Zapytany, powie skromnie: Na mój dusiu, tak jak jo grom to juz nikt nie gro!
Taka kapela, z braku lepszych pomysłów, sięga najczęściej po standardowy, przyjazny słuchaczowi repertuar (dwie melodie żywieckie, pięć śląskich, trochę Podhala, obowiązkowo Słowacja), z czasem wzbogacając go o utwory biesiadne (mój faworyt: „Katiusza” na skrzypce, bas i heligonkę), nowe instrumentarium (w gronie ludowych instrumentów beskidzkich swoje zasłużone miejsce znalazł akordeon, w kolejce czekają cymbały i altówka węgierska), a gdy prymista osiąga przyzwoitą sprawność, sięga po repertuar czardaszowy. W rezultacie w protokole z obrad jury tegorocznego Festiwalu Folkloru Górali Polskich możemy przeczytać: „Jury zauważa, że w prezentowanej muzyce pojawia się styl gry odbiegający od tradycji, wpisujący się w nurt współczesnej muzyki komercyjnej”.
Żywiecka muzyka nigdzie nie ma swojego odpowiednika. W jej swobodnej, improwizowanej formie zawiera się cała góralskość świata. Jednak mało kto czuje dziś potrzebę sięgnięcia po archiwalne nagrania czy nuty (do tej pory opublikowano ok. 3000 pieśni Beskidu Żywieckiego!), o dawnym instrumentarium nie wspominając. Młodzi muzycy, zapatrzeni w siedmiogrodzkich wirtuozów, z politowaniem patrzą na bezzębnych, fałszujących muzykantów, ale i ci dłużni im nie pozostają. Miło wspominam pewien festiwal sprzed kilku lat. Edward był już po występie i dwóch piwach. W pewnym momencie z głośników poleciała wiązanka melodii karpackich, wersja podhalańsko-densingowa.
Edward wstał, wziął dudy i poszedł grać pasącym się nieopodal owcom. Powiedział, że one najlepiej rozumieją jego muzykę.