Dwie wizyty
Andrzej Bieńkowski
Na Roztoczu upał, komary. Polecono mi wizytę u miejscowego folklorysty, H. „On wszystko panu opowie”, zapewniano. Skromny drewniany dom. Wychodzi H. Niski, tęgi, spocony i nerwowy. Co i raz wyciera czoło chusteczką. Wypytuję o miejscowych muzykantów. Widzę, że nie jest tym zainteresowany. Odpowiada kwieciście, z zawijasami.
Pytam, czy gra wiejskie melodie (skończył muzykologię). „Ależ naturalnie, że gram, tylko muszę panu powiedzieć, że nie jest to proste, bowiem, z przeproszeniem pani (tu ukłon w stronę Małgosi) człowiek, jak je gra, bywa cały mokry od potu’! Nikogo nie zna. Żyje tu na swojej wyspie z dala od wsi”.
Jedziemy dalej, po drodze wstępując po muzykantów. Już z Jasielskim i Malcem jedziemy do skrzypka. Dopiero niedawno się o nim dowiedziałem. Tradycyjna drewniana chałupa przyczepiona do dużego murowanego domu. Na drzewie bocianisko. Przed chałupą w piachu bawią się dzieci. Tadeusz Kolano dopiero co wrócił z pola. Podgrzewa kartofle. Wygląda krzepko. Silny, żylasty. Wyrazista, starodawna twarz.
Ze zdziwieniem dowiaduję się, że ma osiemdziesiąt lat. Opowiada. „Przed wojną chciałem się uczyć u Rubinów z Żółkiewki, to byli żydowscy muzykanci. Ale chcieli za naukę dwadzieścia pięć złotych miesięcznie. Ojca nie było stać. To grałem na skrzypcach po weselach. Kiedy skrzypce wyszły z mody, grałem na saksofonie. Aż straciłem przednie zęby (pokazuje, podnosząc palcem górną wargę) i już grać nie mogłem”. Bierze skrzypce i zaczyna grać podróżniaki.
Staje się coś niezwykłego. Senni muzykanci jakby się budzą. M. niespiesznie bierze skrzypce z łóżka. Zaczyna mu sekundować. J. bębni. Robi się prawdziwa muzyka.
Nagrania z 2003 roku
Mistrz
Opowieść o Kazimierzu Meto:
Zawsze kiedy słucham jego muzyki, ciarki mnie przechodzą. Myślę, że gdyby robił cokolwiek innego, a nie grał lekceważoną wiejską muzykę, byłby sławny i bogaty. Mówi z dumą: „Ja jestem sławny na całą parafiję. Nawet mnie pod Sierpc zaprosili!”.
Kiedy skończył osiemdziesiąt lat, drżenie rąk nie bardzo pozwalało mu grać. Już nawet nie pasie krów. Było to jego główne zajęcie. Zwykle widzę, jak gdzieś siedzi, nieobecny, i poświstuje. Cały świat jest jednym wielkim mazurkiem.
2003 rok, imieniny bratowej Ani Meto. W środku wsi koło kiosku z piwem siedzi Meto rozebrany do pasa. Łypie na nas jednym okiem. Podnosi wielkie łapy i klaszcze na nasz widok. Wykrzykuje: „Ale pan Andrzej nas kocha, bo stale przyjeżdża!”. Pytam, czy jeździ na folklory. Poważnieje. „Kochany, ja już nie mam do siebie odpowiednich ludzi, żeby przybębnili albo przybasowali. Już nie ma do tego ludzi”.
Na podwórku w cieniu domu ustawiono stoły. Najpierw bratowa go goli. Zapina mu flanelową koszulę. M. poddaje się temu jak dziecko. Idzie do stołów. W jednej dłoni trzyma skrzypce i smyczek. Słychać stuk. To w dygoczącej ręce smyk stuka o skrzypce. Siada skromnie z boku. Je tylko wtedy, kiedy mu podetkną. Pokornie żuje. Kieliszka nie może podnieść. Podtykam mu do ust. M. skwapliwie przełyka.
Gra mazurka, co tu mówić, to tylko ślad, ale jaki! Słucham zafascynowany. Za chwilę gra to, co powinien w tej sytuacji – melodie biesiadne. Przychodzi sąsiad z akordeonem. Kazio dyskretnie wycofuje się do domu. Słyszę stuk, stuk… Po chwili zaczyna sobie grać w kuchni. Zagłusza go akordeonista. Jest zawieruszony. Wykrzykuje: „Ja, kurwa, jutro muszę zdobyć pierwsze miejsce, nie ma innej możliwości!”. Mówi o przeglądzie w miejscowym klubie.
Jest ich jeszcze kilku. Mistrzów harmonii. Już teraz starych, zmęczonych, zapomnianych. Każdy ma swoją tajemnicę. Nikomu nie zdradzi, co robić, żeby harmonia miała dobry dźwięk. Produkcja instrumentów była wielkim mistrzostwem. W ciągu roku robili nawet dwie harmonie! Kto pamięta o Jedynaku z Gniewoszowa?
Kędzierski mówi, że wie, gdzie teraz mieszka J. (rocznik 1912). Jedziemy tam. Długo szukamy tego małego murowanego domku na wielkim, pustym placu. Wchodzimy. Jedne, drugie, trzecie drzwi. Niespodziewanie wchodzimy do kuchni. Na środku stoi Jedynakowa.– „Pocośta przyszli?” – pyta. Dookoła pełno butelek, szmat, niepotrzebnych przedmiotów. Sędziwi Jedynakowie nie panują już nad domem.
J. śpi w drugim pokoju. Żona idzie go obudzić. J. wychodzi. Ma dziewięćdziesiąt jeden lat. Zaspany. Na jednym oku bielmo. Drugim patrzy bystro. Ma zadzierżysty wąs. Sprawia wrażenie czujnego. Siadamy przy stole, na którym walają się resztki jedzenia, talerze. Marianna stoi koło męża. Jak o coś pytam, odpowiada pierwsza. Mąż łyska bielmem. Fuka na nią: „Cicho! Ja odpowiem!”. Patrzę na tę parę po drugiej stronie stołu i ogarnia mnie wzruszenie. Przecież odegrali tak ważną rolę w muzyce. Nikt o nich nie pamięta, nie odwiedza. Produkowali harmonie podpisane „Henryk Jedynak – Gniewoszów”. Na ilu weselach na nich grano?
Kędzierski pyta, czy nie sprzedaliby mu harmonii. A i owszem. Idziemy do stodoły. Zapiera mi dech. Na klepisku i w sąsiekach leżą sterty niewykończonych harmonii, pogruchotanych, pordzewiałych. Z tych stert J. wydobywa zdezelowaną harmonię. K. mówi, że jej nie kupi. J. na to: „Kup pan, naprawię ją”. Proponuje absurdalnie wysoką sumę. Jeszcze chce zaliczkę. Łypie okiem jak szewc z obrazu Makowskiego. Jest wzruszający. Nie przyjmując do wiadomości, że świat się zmienił, że nikt już nie kupi jego harmonii. Wychodzimy ze stodoły. Zły J. zamyka ją ostentacyjnie. Pytam żonę: „Czy pani pomagała mężowi przy harmoniach?”. „Robiliśmy na równo – mówi – Ale kto ceni robotę kobiety?”.
Wizyta we wrześniu 2003 roku
Opowieść Głaza
Mój dziadek był klarnecistą i guślarzem. Ale nie chciał guseł przekazać mojemu ojcu. Kiedyś spotkał się z drugą kapelą pod kościołem. Grał tam skrzypek Szyjak, też guślarz. To ten Szyjak tak zrobił, że dziadek nie mógł grać. Dziadek wziął klarnet i poszedł w krzaki. Po chwili wraca i gra! Ale wtedy Szyjakowi struny popękały. Zmienia struny – bryzg! – znów popękały. Zorientował się, że to nie przelewki. Podchodzi do dziadka i go przeprasza. Dziadek wziął skrzypce, coś przy nich podłubał. – Masz – mówi. – Graj! Ale wprzód pamiętaj, jak nie wiesz z kim, to nie zaczynaj!
Dziadek grał też na czartowskiej zabawie. Gra. Pany eleganckie. Tańczą i płacą mu kupę forsy za każdy kawałek. A gra w pałacu pełnym jedzenia. Dziadek zgłodniał, ale nie dają mu jeść. Tylko ciągle proszą, żeby grał, i płacą. Coś go zaniepokoiło. Zobaczył, że pany ciągle dotykają palcami jedno miejsce i potem przecierają oczy. Dziadek zrobił to samo i struchlał. Prawdę zobaczył. Że tańczące pary to diabły, a sala balowa to polana w lesie. On zamiast na krześle siedzi na pieńku. Zapiał kur. Dziadek ocknął się na świerku. Zamiast pieniędzy miał w kieszeni pocięte papiery. Było to we wsi Flisy. Diabły zawiozły go na Politowe Wzgórze.
Opowieść z 2001 roku
Spisane z taśmy
Opowiada Józef Zawiślak, harmonista:
Jechaliśmy do Wrzosu na wesele. Ja nie jechałem z bratem, tylko z Matackim. Już z tymi ludźmi obznajomiony byłem. Przyjechaliśmy. Dawaj, prowadzić wesele do kościoła. To ze dwa kilometry było. Jak doszliśmy, to ony poszły do kościoła, a my jak to muzykanty – do karczmy, razem z drużbami. Tam zleciały się wszystkie muzykanty z okolicy. Było ich z sześciu, siedmiu. Drużbowie mówią do mnie: „Józiu, żebyś ty się, bracie, nie dał!”. Ja mówię: „Nie bójta się, chłopaki”.
Tak sobie wypiłem po pół szklanki na raz, na jeden łyk. Jak popiłem, to dawaj grać. Posadzili nas na stole. Gram oberka, polkę, co tam jeszcze. Ale myślę sobie, żebym ja nie podupadł. Pograliśmy i mówię, ale, panowie, może ktoś inny zagra jeszcze. A podchodzi gość i mówi do Matackiego, mojego skrzypka, niech ten pan sam zagra. A skrzypek mój słaby był. To mu mówię: „My mamy taki zespół, że gramy z harmonią!”. I myślę o tych tutejszych muzykantach: „Tak, wy teraz nie chceta grać!”. To jakem usiadł i zagrał, to wszystkie żyły drżały we mnie, nie wiem, z radości czy ze smutku, czy z czego. Ale z radości. Bo nikt się nie wziął za skrzypce. Bo jakby się wziął, to znaczy, że chce się ze mną ścigać. Tak to ja byłem na wierzchu!
Potem, kiedy wesele wyszło z kościoła, słońce nad zachodem było. To jak się obejrzałem, to te nasze drużby mówią: „Józiu, aleś, bracie, grał!”. To jak zacząłem grać, to piany szły po tych drzewach, od Wrzosu do Potkanny. Tak grałem!
Opowieść z 1983 roku spisana z taśmy magnetofonowej
Wszystko przeszło
Jan Mucha siedzi apatycznie przy stole. Patrzy w okno. Jest zrezygnowany, nie bardzo chce mu się z nami rozmawiać.
No tak, mieliśmy z braćmi kapelę, taką biedną. To nas brali na tanie wesela albo zabawy. Graliźwa we dwoje skrzypiec i bębenek, ale przyszła nowa moda na duże dęte orkiestry, to nas przestali zapraszać. Graliźwa „garnitury”, to jest walec, polka i oberek, czasem jeszcze raz oberek. Na weselu to było piwo – kwasek w antałku, do tego chleb. Tyle było tego jedzenia.
Ile pan za takie wesele dostawał? „A, o tyle, że na fajki było i trochę wódki popiliźwa – bieda była. Ale były też prawdziwe wesela koło Janowa” – opowiada. „To tam grała dwunastoosobowa orkiestra dęta z Zaburza.
Kiedyś to muzykanty były wywyższone, bo robiły muzykę. Wszystko przeszło i się nie wróci” – mówi. Odwraca się i patrzy w okno.
Spotkanie z 2003 roku
Opowieści tutaj cytowane pochodzą z książki Andrzeja Bieńkowskiego pt.: „Sprzedana muzyka”, Wołowiec 2007.