Wiązownicka szkoła tradycji 

 „Słychać śpiew na polach, Wiązownica idzie…” 

 Piotr Kaplita  

A właściwie to skąd pan wie, że mam na imię Stasia? – zapytała mnie nagle pani Naspińska. Był 23 września 2014 roku, a ja po raz któryś z rzędu odwiedzałem ją w Wiązownicy na jarosławskim Zasaniu. Czuję zaskoczenie, żal, smutek. Myślę o ludzkiej pamięci. Miesiąc wcześniej zaśpiewała mi (choć tydzień wcześniej twierdziła, że nie pamięta) wszystkie zwrotki Panny Gidelskiej, a dwadzieścia minut później podczas tej samej rozmowy zachwycała się, jak pięknie tańczyliśmy z żoną, gdy przyjechaliśmy kiedyś z muzykantami.

Ona sama podobno uwielbiała tańczyć. Oberek, obereczek, walc, walczyk. Stryku Franiurka chciał zawsze, żeby mu sztajera zagrać. A ja? Ze mnie to taka tancerka była, że nawet jak by mnie było trzy, to żadna by nie stała. Dziś w Wiązownicy już się nie tańczy, choć wszyscy twierdzą, że szkoda. Bo to piękne czasy były, ludzie byli bardziej ze sobą. Jak się tańczyło? Normalnie. W kółeczko, w kółeczko. Tup, tup, tup. Tup, tup, tup.

Przede wszystkim jednak pani Naspińska jest śpiewaczką, wszechstronną, obdarzoną piękną, słodką barwą głosu. Z dumą wspomina zasłyszane niegdyś od starszych relacje o sobie samej, że już jako mała dziewczynka chodziła z tatą za umarłymi. Zza stołu jej nie było widać, ale było ją słychać. Zresztą ja również, gdy pojechałem do niej na wieś po raz pierwszy samodzielnie i świadomie, to właśnie po barokowe pieśni pogrzebowe.
Panią Stanisławę poznałem dzięki ojcu Grzegorzowi Przechowskiemu OP, który był niegdyś opiekunem Stowarzyszenia „Muzyka Dawna w Jarosławiu” i zbierał w okolicy tradycyjne pieśni.
Stowarzyszenie powstało na początku lat 90., by organizować Festiwal „Pieśń Naszych Korzeni”. Właśnie tak zwana muzyka dawna była pierwszą bramą, a właściwie oknem, przez które zaglądnąłem do innego świata. Od początku kontrowersyjne wydawało mi się pojęcie „dawności”, bo przecież bawiłem się dobrze na zabawach w Klubie Festiwalowym w ówczesnym „tu i teraz”, gdzie muzyka była grana „na żywo”, aktualnie. I po tej linii tłumaczyłem się znajomym, którzy nie chcieli pójść na zabawę, twierdząc wymijająco, że wolą muzykę współczesną. Trwało to od końca lat 90., co roku w drugiej połowie sierpnia. Minęło dobrych 10 lat, zanim epizodyczność zmieniła się w regularność. To był czas odpowiadania sobie na – w gruncie rzeczy – podstawowe pytania związane z kwestią muzyki tradycyjnej.

Stanisława Naspińska

Przede wszystkim chciałem wiedzieć, co to jest tradycja. Coś, o czym wszyscy mówią, powołują się na konieczność jej zachowania, a minister ogłasza kolejne konkursy, które mają ją uratować. Dlaczego ratowanie i zachowanie tradycji jest tak ważne? A jeśli faktycznie jest konieczne, to co należy ratować? Czy można się tego nauczyć?

Kiedy pytają mnie, po co jeżdżę na wieś, opowiadam często historyjkę z polsko-szkockiego wesela. Gdy zamówiona kapela przestawała grać, wzywając na jednego, przyjezdni Szkoci zaczynali śpiewać tradycyjne pieśni i pokazywać swoje narodowe tańce, oczekując odpowiedzi od gości z Polski. Polacy jednak nie wiedzieli, w jaki sposób im odpowiedzieć. Pomyślałem wtedy, że Szkoci wiedzą, jak być Szkotami, a obecni Polacy nie wiedzą, jak być Polakami (w tym przypadku – ludźmi z polsko-ruskiego Pogranicza).
Dlatego zacząłem jeździć na wieś. Bo chciałem to wiedzieć.

Przez kilka lat wyjazdów na wieś, w różne strony Pogranicza, nauczyłem się wielu pieśni. Nauczyłem się też, że tradycja to nie tylko te pieśni, ale też ich przekaz oraz forma przekazu. O tradycji ustnej słuchałem wielokrotnie i fascynowałem się przyjeżdżającymi do Jarosławia hiszpańskimi czy południowo-włoskimi bractwami posiadającymi tradycję nieprzerwaną od 500 lat; ich śpiewacy mieli od 20 do 80 lat.
W tym kontekście zastanawiałem się nad żywością tutejszej muzyki. Adam Strug twierdzi, że żeby móc mówić o muzyce żywej, muszą być spełnione dwa warunki: powinna być ona przekazywana w drodze tradycji ustnej i wykonywana przez spontanicznie zebrane składy śpiewacze. Trudno się z tym nie zgodzić. Z drugiej strony, grozi to przedwczesnym pogrzebem lub skazuje większość z nas na bycie grupą rekonstrukcyjną.

Moim zdaniem nawet, jeśli już żaden skład się nie zbiera, a we wsi mieszka tylko jedna babcia, która potrafi zaśpiewać po dawnemu, to już wystarczy, by uznać, że muzyka żyje (choć może się wydawać, że nie ma już szans, by udało się tę iskrę rozdmuchać na nowo w ogień).

Pieśń żyje dopóty, dopóki żyje śpiewak.
Wspominam przy tym pana Sudoła z Muniny, śpiewaka pogrzebowego, który żalił się, że „to już koniec”, ponieważ został ostatnio mocno upomniany przez społeczność, żeby nie przesadzał z długością różańca na czuwaniu.

Jeśli pieśń żyje dopóty, dopóki żyje śpiewak, to jest to już wystarczająca przestrzeń, by mógł zaistnieć przekaz ustny. Zadawałem sobie w tym kontekście całe mnóstwo innych pytań:
czy wyjazd do babci, rozmowa, wspólne zaśpiewanie pieśni, nagranie jej na dyktafon
i nauczenie się jej w domu – to przekaz ustny?
Czy konieczne jest uczestnictwo aż w dwudziestu pogrzebach, aby zapadły w pamięć tekst i melodia Już idę do grobu? itd.
Ostatecznie przyjąłem, że tradycja ustna jest istotna, ponieważ umożliwia przekaz czegoś zupełnie innego niż jedynie melodia, strojenie czy tekst pieśni.
Dzisiaj jestem w stanie nazwać „to coś” odwieczną pewnością, że tak właśnie ma być.

– Pani Stasiu, a czy zna pani taką kolędę, jak to pasterze biegli do szopki zanieść dary
i sobie jeden podarł gacie, innego przestraszył wilk, a jeszcze inny zaniósł masła na talerzu
i gołąbeczków jeszcze w pierzu?
– No to pewnie, że znam, mój tata to zawsze śpiewali.
– Tata to pewnie był śpiewak, jakich mało?
– On wszystko znał. Młodych chłopaków uczył za dziewczętami śpiewać i chodzili potem do Piwody na żeniaczkę. Mówili potem: o, słychać śpiew na polach, Wiązownica idzie.

Pamięć zbiorowa, pamięć społeczności to suma pamięci konkretnych osób i jako taka jest w pewnym sensie wtórna wobec pamięci indywidualnej. W naszych czasach pamięć zbiorowa „szwankuje”.
Z drugiej strony, pojedynczych śpiewaków jest jeszcze wielu. Zwłaszcza, jeśli zgodzimy się nazwać śpiewakiem kogoś, kto po prostu pamięta melodie, ale nie jest mistrzem śpiewaczego rzemiosła.
Dlatego bardzo duży nacisk kładziemy w Jarosławiu na dokumentację. Wyjazdy w teren nadal pozwalają odkryć zaskakujące bogactwo repertuaru.

Etnograf zawsze uważa, że jest za późno.
Otóż uważam, że prawie nigdy nie jest za późno.
Tradycja jest o wiele mocniejsza, niż się wielu wydaje. Nadal zapisujemy kolędy życzące, sięgające średniowiecza. Tradycja podlega procesom bardzo powolnym i nie trzeba oczekiwać rezultatów już dzisiaj, a już z pewnością trudno jest je ocenić na bieżąco.
A zatem – w pewnym sensie pamięć zbiorową można zostawić sobie samej.
Zająć się zaś trzeba dokumentacją i PRAKTYKĄ WŁASNĄ opartą na regularnym kontakcie z ulubionym śpiewakiem, a może własną babcią. Warto podejmować zadania, które mogą zainteresować folklorem niestylizowanym grupy lokalne.
I proszę uważać: bo obcy zawsze pozostanie obcym.

TRZEBA PRAKTYKOWAĆ SAMEMU, śpiewać, poszukiwać aż do momentu, w którym nasze dzieci w naturalnym procesie uznają to za normalne, co w przypadku dzieci stanie się bardzo szybko. Moi synowie już śpiewają Apokaliptycznego Baranka z „odwieczną” pewnością, że tak właśnie powinno być.

Wiązownica

Pin It on Pinterest

Share This