Roztoczańska szkoła tradycji 

 Krzysztof Butryn  

Kocudza i Dzwola – początek działań Roztoczańskiej Szkoły Tradycji

Nasze działania w ramach Szkoły Tradycji postanowiliśmy zacząć od Kocudzy.
Dlaczego?
Jest kilka powodów.

Po pierwsze: są tu jeszcze muzykanci i śpiewacy. Mamy przecież tutaj swoich Mistrzów, m.in. Stanisława Głaza z Dzwoli (wioska obok Kocudzy) i Bronisława Rawskiego, do których przyjeżdżamy już od dłuższego czasu. Odwiedzamy ich, rozmawiamy, czasem nauczymy się jakiejś melodii i wspólnie zagramy. Jednak dość często nasze wizyty nie mają nic wspólnego z muzykowaniem. Oczywiście, jadąc do naszych Mistrzów zawsze jesteśmy „uzbrojeni w instrumenty”, ale bywa tak, że podczas spotkania one nie są najważniejsze. Schodzą na drugi, a nawet trzeci plan. Przy każdej okazji staramy się przyjeżdżać w odwiedziny tak po prostu, zapytać, co słychać. Od tych muzyków nauczyliśmy się takich rzeczy, których próżno szukać w podręcznikach … czytaj dalej

Roztoczańska Szkoła Tradycji

Początkowo nie zwracałem na nią uwagi.

Po prostu – muzyka jak każda inna, tak samo obecna w moim domu jak rockowa, jazzowa czy rozrywkowa. Tata basista, który jako młody chłopak zafascynowany muzyką bigbitowo-skifflową zbudował dla siebie gitarę basową, w wolnych chwilach siadał w fotelu w kącie i grał jakieś melodie na skrzypcach. Ale nie były to takie popularne melodie z radia czy telewizji. Czasem mnie to drażniło, bo te nuty były jakieś takie inne… Zdarzało się, że znikał na dzień – dwa, bo wyjechał z kapelą na występy do Kazimierza, Opatowa, Maciejowic albo na Majdanówkę do Nowej Sarzyny. Po powrocie opowiadał, że spotkał wielu muzykantów, że było ciekawie, no i że kapela Dudków, z którą grał, otrzymała nagrodę.

Zima. Już po świętach Bożego Narodzenia przyszedł do nas ksiądz po kolędzie, z wizytą duszpasterską. Modlitwa, święcenie domu, rozmowa. Gdy już miał się zbierać, tata zapytał go, czy mógłby poświęcić marynę – basetlę, na której grywał, by była bezpieczna. Instrument do dzisiaj stoi w tym samym miejscu w pokoju.

Pamiętam, kiedy byłem małym chłopakiem, tata zabierał mnie czasem na próby – „zgrywki” Kapeli Dudków, które odbywały się w Janowskim Domu Kultury. Wtedy pojawiali się też inni muzykanci. Grali, śpiewali i dużo opowiadali. Było gwarno, wesoło. Zawsze mieli jakiś temat, czasem odwiedzali nas w domu.

Jak się później okazało, były to ostatnie momenty…

Co prawda, wtedy nie było już takich wesel i potańcówek jak kiedyś i muzykanci grywali tylko przy okazji konkursów, koncertów, ale przecież oni spotykali się nie po to, by przetrenować coś na występ, ale by porozmawiać i wspólnie pograć.

Po latach zapytałem tatę: dlaczego tego wszystkiego nie zapisywałeś, nie nagrywałeś? Tych opowieści, muzyki, miałeś przecież magnetofon?

A po co, przecież miałem to na co dzień – odpowiedział.

Pierwszy „ludowy” instrument, na którym nauczyłem się grać, to bębenek. Trochę z przymusu miałem „podbębnić” tacie do melodii, którą właśnie nauczył się od Bronisława Dudki. Później przyszedł czas na sukę biłgorajską, którą ojciec zrekonstruował w latach 90., m.in. na podstawie znaczka pocztowego.

– Panie Krzysztofie, wiem, że tata wykonał sukę biłgorajską, proszę opowiedzieć kolegom studentom o tym waszym warsztacie.
– Panie Profesorze, jaki warsztat… Tato robił instrument w kuchni, wieczorem, jak kładliśmy się spać. Wtedy był spokój i czas, żeby to robić. Rano, jak wstałem, to leżał taki posklejany na stole i nie było jak zrobić śniadania. No i nie można było dotknąć i przesunąć – bo się zruszy i nie będzie grało.

Tak wspominam mój pierwszy kontakt z  muzyką tradycyjną. Gdyby ktoś kilkanaście lat temu powiedział, że będę nią żył na co dzień, trudno byłoby mi w to uwierzyć.

 

Trzeba coś z tym zrobić

 Ja lubię grać. Ja lubię siebie słuchać, jak gram. Bo to zaraz jest weselej temu, co słucha i temu co gro. Zaraz rozweseli se różne kłopoty przy okazji. Bo kłopotać się to ni ma co, bo to nic nie pomoże, co ma być to będzie. Całe życie są muzykanty potrzebne w życiu, jak żem zapamiętał od małego. Że te grania to są potrzebne ludziom.  

Żeby weselej było.

(Bronisław Bida, Gródki)

Rozmawiając z ludźmi, jeżdżąc i odwiedzając po wioskach znajomych muzykantów i śpiewaków, zawsze na koniec ich wspomnień słyszeliśmy narzekanie będące żalem i głosem bezsilności, że ta muzyka już się kończy, nie ma już kto jej grać, bo my umieramy, a młodzi nie chcą. A przecież u nas (region janowsko-biłgorajski – Roztocze Zachodnie) tylu było i jest śpiewaków, muzykantów, kapel i wiejskich orkiestr dętych. To stąd pochodzą tacy artyści jak: Kapela z Krzemienia, Kapela Dudków ze Zdziłowic, Stefania Gadzińska – śpiewająca wysokim białym głosem, Stanisław Fijałkowski – śpiewak z Chrzanowa, Kapela Braci Bździuchów, Anna Malec (jej pieśń „Piejo kury pieją” wykorzystał Grzegorz Ciechowski) czy Zespół Jarzębina z Kocudzy, jeden z najwybitniejszych zespołów śpiewaczych w Polsce, znany przeciętnym Polakom tylko z utworu „Koko Euro Spoko”. I wielu, wielu innych artystów, nawet takich, którzy nie występowali po scenach… No i jesteśmy my, jeszcze młodzi, którzy chcemy.

Bo do muzyki to musi być chęć. Nieroba to muzykantem nie będzie. Bo muzykant, muzyka, to jest gorsze niż fizyczna robota. Bo drzewo jak sikiero dziabniesz, to poleci i tak będzie, a tutaj musisz zrobić dobrze, bo ludzie słuchajo. Tu trzeba się tak starać, żeby było uśmiechnięte i tak coś powiedzieć o graniu o muzyce, żeby to było wesoło. A jak jest muzyka nie wesoła i nic się nie powi i wesołości nie ma, to niby nie ma muzyki. Ja to tak nie mogę. Jak pójde pograć, to taki zdrowszy się robię.

(Stanisław Głaz, Dzwola)

Pod koniec 2007 roku wraz z tatą i znajomymi dość spontanicznie zorganizowaliśmy pierwsze spotkania pod szyldem Szkoły Suki Biłgorajskiej. W wynajmowanej przez nas starej, blisko stuletniej chatce, należącej niegdyś do muzykanta, a obecnie stojącej w Janowie Lubelskim na skraju miasta obok blokowego osiedla, zawiesiliśmy na ścianach instrumenty – wykonane przez tatę bądź odkupione od ludzi, a tym samym ocalone przed spaleniem i bezmyślnym zniszczeniem. Zaczęliśmy zapraszać kolegów, sąsiadów i znajomych, żeby posiedzieć, porozmawiać. Oczywiście odwiedzali nas też muzykanci i śpiewacy: Bronisław Bida, Stanisław Głaz, Bronisław Rawski, Tadeusz Dudka, Leon Krzos, Janina Chmiel, Stanisław Fijałkowski., Wtedy nieśmiało ściągaliśmy ze ścian instrumenty: patrzymy, słuchamy i zaczynamy z nimi grać. Później odwiedzamy ich w domach, spotykamy się, gramy razem przy różnych okazjach, festynach, występach.

Może jednak się uda.

Kolejne inicjatywy, jak Tabor Domu Tańca (Kocudza, 2006) oraz organizowany przez nas Festiwal Na rozstajnych drogach (Szklarnia, Janów Lubelski, Momoty Górne – od 2011 roku), wywołują coraz większe zainteresowanie muzyką tych okolic.

Na kilkudniowe warsztaty muzyczne połączone z występami teatrów wiejskich, koncertami, spotkaniami, no i potańcówkami, przyjeżdża co roku spora grupa młodych ludzi z różnych miast. Nieśmiało, ale jednak pojawiają się też miejscowi. Przypominają sobie, jak kiedyś muzykowano…

Przy tej całej historii nie bez znaczenia jest wątek „miastowy”. Dzięki Stowarzyszeniu Twórców Ludowych w Lublinie i Kapeli Braci Dziobaków z Woli Destymflandzkiej (Ewa Grochowska, Sylwia Piekarczyk i ja) zaczęliśmy organizować w Lublinie tzw. pograjki (trwające od 2007 roku do dziś), czyli regularne spotkania z muzyką wiejską, oparte na strukturze: najpierw nauka tańca, a potem zabawa. Zapraszamy naszych muzykantów do miasta. Są zdziwieni, że jest tylu młodych ludzi, którzy chcą się bawić do ich muzyki.

Następne odsłony warsztatów, projekty: „Staromodni” i „Złoty Talar”, bardziej koncentrują się na nauce gry na instrumentach.

Przy każdym kolejnym spotkaniu zjawia się coraz większa grupka zainteresowanych młodych ludzi, pochodzących z miasta, którzy chcą uczyć się grać, śpiewać i tańczyć. Wielu z nich zostaje z nami na dłużej, jadą z nami na wieś, do naszych Mistrzów i do naszej chatki.

*  *  *

Piotrek:

 

Pierwsze spotkanie miało miejsce trzy lata temu, z nieznanym mi wówczas panem Stanisławem Głazem. Nowe miejsce, ludzie i nowa muzyka i spotkanie ze skrzypkiem, od którego miałem się uczyć gry na tym instrumencie.

Skrzypiec miałem okazję dotknąć wcześniej, nieśmiałe próby, zabawa i wspólne muzykowanie z kolegami. Bez mistrza i wskazówek, po prostu, dla przyjemności gry i wspólnego spędzania czasu.

Nauka była przerywana, często się błądziło i zatrzymywało. Grało się z ludźmi, a nie dla ludzi, a gdy tych brakowało – skrzypce wisiały na kołku, nierzadko pokrywając się kurzem.

Splot przypadkowych zdarzeń doprowadził mnie do wyjazdu na Roztocze i do spotkania z panem Głazem. Niekomfortowa to sytuacja i każdy, kto pogrywając sobie z przyjaciółmi nad rzekami czy też w krzakach, zajmując się muzyką czysto amatorsko, rozumie, że spotkanie ze skrzypkiem napawało lekkim lękiem. Moje obawy szybko się rozwiały, a przywołane zostało wspomnienie ze wspólnego muzykowania z przyjaciółmi.

Nuty i melodie – to wszystko kiedyś wydawało mi się ledwie początkiem, zaczynem.

Ważniejsze było, by grać, przebywać ze sobą, wydobywać z instrumentów i ze wspólnego spotkania energię. Po latach zobaczyłem człowieka, dla którego – jak mi się wydaje właśnie – to jest ważne. Po prostu grać! Muzykant ma grać i cieszyć się tym.

Pan Stanisław miał w sobie tę energię i nastawienie, jakie pamiętałem ze wspólnego muzykowania kilku znacznie młodszych „napaleńców”. Spotkanie z nim pozwoliło mi powrócić w czasie nie tylko do starej muzyki z Roztocza, ale i do własnych wspomnień, gdzie muzykowanie było radością i spotkaniem.

 

Sylwia:

 

Po raz pierwszy słuchałam muzyki tradycyjnej na próbie kapeli Dziobaków, do której dołączyłam. Jak się okazało, był to początek wspaniałej przygody, m.in. z muzyką okolic Janowa Lubelskiego.

Niezwykle ciepło wspominam też pierwszy festiwal „Na rozstajnych drogach” gdzie mogłam usłyszeć (nieżyjącego już, niestety) Stanisława Fijałkowskiego, wybitnego śpiewaka i cudownego człowieka, oraz Janinę Chmiel, śpiewaczkę i artystkę – ileż ciekawych opowieści i pieśni usłyszałam od niej. Każda edycja festiwalu to spotkania z muzykami i kapelami, ciekawymi ludźmi z okolic Janowa Lubelskiego. Dzięki różnym inicjatywom poznałam nie tylko piękne instrumenty Zbigniewa Butryna i ich brzmienia, ale też ludzi. Wielokrotnie gościliśmy u Stanisława Głaza, fantastycznego skrzypka, który mimo upływu lat dalej zachowuje młodzieńczą energię. To wszystko ma ogromny wpływ na to, jak postrzegam teraz kulturę i muzykę tradycyjną, o której kiedyś nie miałam pojęcia. Moja przygoda z nią trwa do dzisiaj i będzie na pewno trwała dalej.

 

Film z archiwum Szkoły Suki Biłgorajskiej, zrealizowany przez TVP w ramach cyklu „Szlakiem Kolberga” (2014).

 

Krzysiek:

 

Całą powagę sytuacji i sens wszystkich naszych działań zrozumiałem, jeżdżąc przez kilka lat do skrzypka Bronisława Bidy,  u którego uczyłem się grać. To bardzo ciekawy człowiek. Oprócz tego, że był muzykantem, przez kilkadziesiąt lat zajmował się domową produkcją czapek i butów oraz pszczelarstwem.
Jak mawiał – stało się to niechcący. Gdyby nie dostał skrzypiec od nauczycielki wyjeżdżającej

ze wsi, nie przyszłoby mu do głowy, że może na nich grać. Pszczoły też „niechcący” odziedziczył…
W pewnym momencie życia zarzucił skrzypce. Takie były czasy – wspominał.

Kiedyś wystąpiłem z nim na festynie w Goraju. Po koncercie podszedł do nas jeden z sąsiadów. Gratulował Bronisławowi dobrej kondycji, zapytał też o młodego człowieka, czyli o mnie.
Pan Bronisław spojrzał i ze spokojem powiedział: to mój naślednik.

 

Jak słyszę, jak gra inny muzykant, to mi nie przeszkadza, że on gra lepiej lub gorzej niż ja.

Tylko mi się widzi, że to rodzina. Jak gdzieś pojadę, wyjdę, przywitam się,
patrzę – wkoło mnie rodzina stoi.

(Stanisław Głaz)

„Taka niepokorna suka” – film z archiwum Szkoły Suki Biłgorajskiej

„Szkoła Mistrzów Tradycji – Roztocze – warsztaty muzyki tradycyjnej”. Zrealizowano w ramach programu Instytutu Muzyki i Tańca „Szkoła Mistrzów Tradycji”, wrzesień-listopad 2011.
Film z archiwum Szkoły Suki Biłgorajskiej.

Kocudza

Pin It on Pinterest

Share This