W tańcu i o tańcu – źródła i inspiracje

Piotr Zgorzelski

Skoro czytasz teksty na stronach Akademii Kolberga, znaczy to, że w mniejszym lub większym stopniu dotknęło cię olśnienie podobne do tego, które dotknęło również mnie 20 lat temu. Polska muzyka ludowa, a zwłaszcza taniec, stały się bardzo ważnym elementem w moim życiu, stały się przyjemnością, miłością, hobby, pracą…, długo by wymieniać.

Tekst niniejszy to rozwinięcie pierwszej mojej opowieści „W tańcu i o tańcu”. Tutaj opowiem o tym, jak się uczyłem tańca, co było dla mnie w nim najważniejsze, jakie miałem refleksje z nim związane.

Nie będzie tu mowy o technikach tanecznych, bo tych trzeba uczyć się na wsi. Natomiast na „kursach” – warsztatach w mieście lub w zaciszu domowym znajdziesz wskazówki, co może się przydać w nauce, jakich emocji szukać, na co zwracać uwagę oraz kiedy uczymy się tańca w formie niestylizowanej.

Po pierwsze, muszę wyjaśnić, co nazywam tańcem tradycyjnym albo ludowym.

Dla mnie te dwie nazwy są równoznaczne. Używam częściej nazwy „tradycyjny”, gdyż wywołuje ona według mnie mniej negatywnych skojarzeń, jest bardziej uniwersalna i w moim rozumieniu odnosi się również do ludzi mieszkających w miastach. Jest to istotne o tyle, że obecnie częściej to tzw. miejska inteligencja, a nie „lud”, czyli chłopi na wsi, praktykują go w dawnej formie. Zatem tańcem tym nazywam takie jego formy, które wykonują ludzie mieszkający zarówno na wsi, jak i w mieście, i które w sposób spontaniczny wykonywane są w mniej więcej w podobny sposób od kilku pokoleń. Choć czasami używam nazw regionów, z których dany taniec pochodzi, robię to raczej dla ogólnej orientacji niż dla podkreślenia odrębności. Jestem skłonny mówić – jak to czynią ludzie na wsi – że ten konkretny taniec jest stąd, że jest nasz, a nie obcy.

Tańcem tradycyjnym nazywam taniec, który wynika z potrzeby ducha, z potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem, z grupą, wspólnotą, z potrzeby doświadczania radości, świętowania, kontaktowania się, mówienia do siebie, nawiązywania nowych znajomości, flirtowania czy też miłosnych uniesień. Używam tu słowa wspólnota specjalnie, gdyż w grupie, która bliżej się nie zna, trudno o prawdziwe przeżywanie tańca ludowego – tradycyjnego. Para, a następnie grupa jest połączona ze sobą, ze wszystkimi razem – poprzez rytm, melodię, pieśń. To prawie jak na współczesnej dyskotece czy koncercie rockowym. Można w tych wydarzeniach odnaleźć wiele cech wspólnych z tańcem ludowym, ale… Jest jedno „ale”: dla mnie istotne jest również osadzenie w czasie, by melodie, pieśni, tańce, rytmy miały choć odrobinę patyny, odnosiły się do ciągu pokoleń przede mną. Sprawia ona, że czuję łączność z przeszłością, która mówi; która porusza się i pulsuje podobnie jak robili to mieszkający tutaj ludzie 50, 100, a może nawet 500 i 1000 lat temu. Któż to wie, skąd i od kiedy ta nić tak naprawdę biegnie.

Potrzeba bycia razem jest pierwotna w stosunku do muzyki, tańca i pieśni. One są wobec niej służebne, są pretekstem do tego, by się spotkać, być razem, tańczyć, śpiewać, muzykować. Zainteresowanie się polskim tańcem ludowym wiąże się u mnie także z odkryciem własnej „małej” ojczyzny. By wykonywać muzykę (tańczyć, grać), muszę wiedzieć, skąd jestem. Z jakim etnosem się utożsamiam. Pochodzę z dużego miasta, tu się urodziłem i wychowałem, czuję się warszawiakiem, to jest mój dom. Jedna połowa rodziny pochodzi ze wschodniej Polski, a druga to powojenni repatrianci z Chin. Więc gdzie ta ojczyzna, gdzie ta nić z przeszłością? Dzięki swoim poszukiwaniom znalazłem pewne ślady bytności moich przodków na Mazowszu ponad 150 lat temu i wcześniej.

Znalezienie własnych korzeni zajęło mi jednak bardzo wiele czasu, blisko 25 lat. Wreszcie zacząłem słyszeć i dostrzegać naszą rodzimą nutę. Wcześniej miałem o niej mniemanie dość potoczne, sztampowe, które jest typowe dla większości społeczeństwa.

Trudno znaleźć w dużym mieście tradycyjny taniec i muzykę; 20 lat temu było jeszcze trudniej. Zaczęło się od muzyki, a później pojawił się taniec. Muzyka przyszła za sprawą ludzi, pasjonatów, zapaleńców, naukowców. Pierwszymi osobami, które mnie zainspirowały, byli Remek Mazur Hanaj i Janusz Prusinowski.

Oni z kolei skontaktowali mnie z Andrzejem Bieńkowskim z Akademii Sztuk Pięknych i Piotrem Dahligiem, pracującym wówczas w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk w Warszawie (Archiwum Muzyki Ludowej im. Mariana Sobieskiego); Piotr Dahlig obecnie kieruje  Katedrą Etnomuzykologii Uniwersytetu Warszawskiego.

http://www.muzykaodnaleziona.pl/w-zbiorach/filmy-archiwalne
http://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Bie%C5%84kowski_%28malarz%29
http://cadis.ispan.pl/
http://www.imuz.uw.edu.pl/index.php/pl/20-struktura-im/pracownicy/60-piotr-dahlig

To dzięki tym osobom usłyszałem po raz pierwszy polską muzykę ludową w formie niestylizowanej, która sprawiła, że moje ciało samo wchodziło w taneczną wibrację. To również wraz z nimi lub dzięki ich kontaktom i wiedzy po raz pierwszy dotarłem do tradycyjnych muzykantów i tancerzy, których później miałem zaszczyt zapraszać na organizowane w Warszawie potańcówki. Bardzo często to, czym się zajmujemy w życiu, pojawia się za sprawą mistrza, który dzięki własnej wiedzy, doświadczeniu, intuicji, rozpoznaje nasze talenty i predyspozycje. Mnie do tańca  zainspirował własną postawą irlandzki tancerz, muzyk, Timmy „the Brit” McCarthy, którego poznałem w 1993 roku w Warszawie. To dzięki jego namowom zacząłem szukać i uczyć się polskich tańców od ludzi na wsi.

Zanim do nauki doszło, najpierw zrozumiałem, że tej muzyki w formie niestylizowanej nie można tylko obserwować, nie można być biernym widzem, np. siedząc wygodnie na krześle w sali koncertowej. By ją poznać i zrozumieć, trzeba w niej uczestniczyć, czy to poprzez śpiew, muzykowanie, czy właśnie poprzez taniec. Ta aktywność sprawia, że zaczynamy ją współtworzyć i dzielić się powstałą energią z innymi. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, przestałem być zwykłym organizatorem imprez tanecznych w klubie „Remont” w Warszawie.
To właśnie wtedy zacząłem tańczyć z wiejskimi tancerkami. Niesamowite było dla mnie to, jak z jednej strony panie często korpulentne potrafiły tańczyć ze mną z niesamowitą lekkością, żywiołowością i energią, przez długi czas, a z drugiej strony – ile było w tym siły i opanowania.
Na początku – zanim nie nauczyłem się poprawnie przebierać nogami oraz prowadzić w tańcu – czułem się podczas tych tańców, jakbym był trzymany w jakichś niesamowitych kleszczach, obejmach czy dybach. One, płynąc spokojnie, prowadziły mnie, a zarazem „wciskały” w ziemię, nie pozwalając na bujanie, podskakiwanie, na robienie stu innych niepotrzebnych rzeczy.
Stopy prowadzone były w tańcu płasko, posuwiście, zarazem całe ciało zawieszone było na mikroskopijnych „wahaczach”, które sprawiały, że taniec był niesamowicie elastyczny, choć wykonywany bez bujania się na boki. To była sztuka, a zarazem lekcja niesamowitego minimalizmu!

To dostojeństwo i delikatność poruszania się po ziemi  zrozumiałem dopiero kilka lat później, gdy spotkałem się ze świetnym czarnoskórym tancerzem z Capo Verde – Antonio Tavaresem. Kiedy puściłem mu do posłuchania nasze oberki, po niedługiej chwili zaczął się poruszać jak opisane wcześnie wiejskie tancerki. Powiedziałem mu, że zaczął zupełnie intuicyjnie tańczyć oberka; odpowiedział mi z uśmiechem na twarzy: kobiety w mojej ojczyźnie tańczą w ten sam sposób. One wtedy czują Matkę Ziemię, pieszczą ją stopami i ugniatają jak ciasto, by dobrze rodziła…

Ten specyficzny kontakt z ziemią, osadzenie w ruchu i kierunku, a zarazem lekkość i uniesienie ku górze w emocjach dostrzegam u wszystkich świetnych tancerzy z różnych stron świata. To są dwie strony medalu: ciężar i lekkość, dół i góra, spokój i gwałtowność, cisza i hałas, jasność i ciemność, smutek i radość, pożądanie i modlitwa, wojna i pokój.

Taniec nie jest wykonywany gdzieś „w powietrzu”, w przestrzeni abstrakcyjnej. By mógł się odbyć, trzeba znaleźć grunt, oparcie, trzeba znaleźć Matkę Ziemię, własną „ojczyznę”. Ziemię, w której zapuszcza się korzenie… Różnie można to nazywać.
Mimo że bardzo często taniec jest transowy, wręcz „odlotowy”, zawsze odbywa się tu i teraz. To właśnie dzięki temu osadzeniu może się on tak mocno „odbić” – do „nieba”.

Wspomniałem wyżej o minimalizmie. To kolejny paradoks – im bardziej tańczy się do wewnątrz, oszczędniej i skrycie, tym więcej tańca jest na zewnątrz.

Nie uczyłem się nigdy tańca w sposób mechaniczny, według zasady: uczę się poszczególnych kroków i sekwencji, powtarzając je aż do skutku. Staram się raczej odnaleźć „klimat”, szukam kogoś, kto przykuwa moją uwagę w tańcu i go obserwuję. By nauczyć się dobrze tańczyć, warto mieć jakiś punkt odniesienia, wzorzec do naśladowania. Jak się opanuje wzór, okazuje się, że uzyskujemy wolność. Dzięki niej możemy w tańcu wypowiadać się bardzo indywidualnie. Mimo że trzymamy się „szkieletu”, to ubieramy go według naszego widzimisię.

Z nauką nie śpieszę się, staram się wczuć w tańczącego, tańczących, poczuć ich emocje, poznać otoczenie, miejsce, gdzie jest on wykonywany. Jak uznam, że coś rozumiem, że choć w jakimś nieznacznym stopniu staję się tym tańczącym, wówczas stawiam pierwsze kroki.
Pamiętam, że bardzo często starałem się wówczas (podczas pierwszych wyjazdów na wieś) zatańczyć z kimś „stąd”, by poczuć, jak ten ktoś się rusza, zarówno mężczyzna, jak i kobieta. To było zawsze niesamowite doznanie – czuć ruch, napięcia mięśni, rytm, puls i emocje.

Po wielu latach tańczenia zrozumiałem i zobaczyłem to, że taniec ma swoje korzenie w codziennych czynnościach, choćby najprostszych, jak chodzenie czy bieganie. Gdy chodzimy lub biegamy, operujemy naturalnym balansem w ciele, który płynnie przechodzi z jednej strony ciała na drugą, z nogi prawej na lewą i odwrotnie. To samo dzieje się w tańcu. Płynne, harmonijne przenoszenie ciężaru ciała z jednej nogi na drugą do rytmu muzyki to ponad 50 procent umiejętności tanecznych. Aż dziwne, że nie korzystamy z nich na co dzień.
Myślimy o tańcu jak o czymś oderwanym od naszego życia codziennego, a jest wręcz przeciwnie. Zatem staram się odnaleźć w tańcu naturalność wynikającą z codziennego życia, z tego, jak się poruszamy, co robimy itd.

Taniec to również sfera, w której bardzo wyraźnie widać, jak istotna jest umiejętność współpracy pomiędzy kobietą i mężczyzną, zwłaszcza jeśli idzie o tańce wirowe, które przeważają w naszej tradycji. Jeśli tej współpracy nie ma, taniec staje się bardzo męczący. Taniec to taki „silnik na dwa tłoki”. Jeśli pracuje tylko jeden, to silnik się krztusi, jest mało efektywny i w końcu po krótkim czasie gaśnie z braku paliwa. Dziewczęta są przyzwyczajone, że mężczyzna ma prowadzić, a ona mu się tylko podda, będzie mu muzą i nic więcej nie jest potrzebne. To nieprawda! Kobieta w tańcu jest jak drugie koło zamachowe, które daje siłę, pęd i oparcie do tego, by się obracać. To jest właśnie współpraca: w jednym takcie mężczyzna wspiera i napędza wirowanie, a w drugim takcie czyni to jego partnerka.

Taniec powinien zaskakiwać, cieszyć, sprawiać, że czas jemu poświęcony jest czasem świątecznym.
Trzeba również pamiętać o jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy: nie tańczymy sami.
Bardzo często wśród młodych zapaleńców potańcówek ludowych widać właśnie ten stan, kiedy uniesieni przez moc tańca zapominają, że tańczą z drugą osobą. Są tak zapatrzeni w siebie i w swoją radość, że zaczynają szarpać, rozpychać się, wpadać na innych. Kiedyś takich tancerzy odstawiano na bok. Większość mych rozmówców mówiło mi, że jak ktoś na wiejskiej zabawie nie umiał tańczyć, to trzymał ubrania jako wieszak.

Poznawanie tańca poprzez kontakt z drugim człowiekiem, z grupą, jest pewnie najważniejszą sprawą podczas nauki tańca, ale pomocne bywa również sięganie do źródeł, które oferuje nam współczesny świat.
Pierwszy „dziki fantastyczny taniec” zobaczyłem i usłyszałem w rejestracjach terenowych Andrzeja Bieńkowskiego. To były filmy, które powiedziały mi, że jest w Polsce inny niż potocznie znany mi świat tańca.

Taniec wykonywany był tam spontanicznie pod wpływem gry wiejskich muzykantów. Andrzej często podkreślał, że taniec pojawiał się niespodziewanie i tak naprawdę był dla niego dodatkiem, który go irytował i utrudniał nagrania muzykantów. Po obejrzeniu filmu ukazującego kapelę Józefa Zarasia z Nieznamierowic (grającą w domu), w którym zatańczyła Krystyna Laskowska z Marianem Zarasiem, zaprosiliśmy ich wszystkich, całą rodzinę Zarasiów i Porczków, po raz pierwszy na zabawę do Warszawy. Oczywiście na tym jednym spotkaniu się nie skończyło. Zapraszaliśmy ich na nasze warszawskie potańcówki, sami również odwiedzaliśmy ich wielokrotnie w Nieznamierowicach.

Pod koniec lat 90. dowiedziałem się o istnieniu niesamowitego archiwum w Rzeszowie. Chodzi o dokumentację Ogólnopolskiego Konkursu Tradycyjnego Tańca Ludowego, który istnieje już od 30 lat (pierwsza edycja – 1984 rok). Najciekawsze są zapisy z pierwszych 15 lat działalności festiwalu. Jakość dokumentów z tych pierwszych lat rejestracji nie jest najwyższa, ale mimo to utrwalony na nich materiał jest bardzo cenny. Na te pierwsze edycje przyjeżdżali znakomici tancerze-amatorzy, często 60-, 70- i 80-letni. Byli to ludzie, którzy pamiętali tańce ludowe z lat swej młodości, a nawet kultywowali je, zapraszając „starą muzykę” na różnego rodzaje „domowe” okazje. Co najważniejsze, dzięki przychylności dyrekcji WDK Rzeszów dostęp do tych materiałów jest dość prosty.

Wydane na początku lat 90. przez Fundację Kultury Wsi taśmy VHS z nauką tańców pt. „Tańce Polskie” są już niedostępne. Być może kiedyś doczekamy się wznowienia. Ja jednak nie polecam ich na początek, na pewno nie jako źródło wiedzy o tańcach niestylizowanych.
Miejscami są na nich zarejestrowane tańce w wykonaniu dobrych tancerzy „naturszczyków”, ale w większości materiałów (łącznie z lekcjami konkretnych tańców) tańczą  osoby z zespołów pieśni i tańca, dla których podstawą są obciągnięte palce, nadgarstki zwinięte w piąstki oparte o biodra i sztywna, wyprostowana postawa ciała.
Taśmy te mogą się wam przydać później, gdy będziecie na tyle obeznani z formą tańca niestylizowanego, że łatwo oddzielicie te dwa style.

To były materiały nakręcone pod koniec lat 80. i na początku lat 90. XX wieku.
A co z materiałami wcześniejszymi? Pojawiła się ostatnio szansa na ich upublicznienie, a to za sprawą materiałów Grażyny Dąbrowskiej wykonywanych kamerą 8 i 16 mm w latach 60. i 70. Materiały te zdeponowane są częściowo w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk oraz w Instytucie Muzyki i Tańca w Warszawie. Dostęp do nich nadal nie jest zbyt prosty, ale powoli zaczynają wychodzić na światło dzienne.

http://www.ispan.pl/pl/zbiory/zbiory-fonograficzne
http://imit.org.pl/pl/materialy.html

W końcu docieramy do najstarszych i zarazem do najciekawszych moim zdaniem materiałów filmowych. Zdeponowane są one w kilku instytucjach oraz część – o dziwo – jest dostępna w internecie. Na pierwszym miejscu jest Archiwum Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych na ul. Chełmskiej w Warszawie, działające w ramach Filmoteki Narodowej.

http://www.fn.org.pl/page/index.php?str=11

W katalogu „Folklor” (M.F. – materiały przedwojenne; Filmy; Folklor ludowy; Wesela Ludowe; Festyny Ludowe) znajdziemy najciekawsze materiały dostępne w tymże archiwum. Są to m.in.: „Kujawiak” (MF 0289 z 1935 r.) w reżyserii Eugeniusza Cękalskiego. Jest to jeden z serii czterech filmów etnograficznych poświęconych regionalnym tańcom ludowym. Pozostałe filmy (w reżyserii E. Cękalskiego) z tej serii prezentowały tańce góralskie, tańce krakowskie oraz tańce śląskie. Brak jednak jakiejkolwiek informacji, czy te trzy pozostałe filmy się zachowały.
Kolejny film to „Wesele Wielkopolskie” z roku 1937, zrealizowany przez Włodzimierza Babijczuka (MF 01150), powstały na podstawie opisu Jana Bzdęgi z Domachowa pt.: „Wesele Biskupiańskie”. Pokazano w nim pełne formy taneczne dziewięciu tańców obrzędowych i zabawowych, m.in. z najbardziej charakterystycznym dla tego regionu wiwatem.
Aktorami byli mieszkańcy Domachowa oraz okolic, związani z zespołem regionalnym prowadzonym przez Jana Bzdęgę.
Pozostałe filmy to „Wesele Krakowskie” (MF 0328) – sprzed 1939 roku (tytuł oryginału „Brautfahrt bei Krakau”), „Folklor Huculszczyzny” (MF 030) sprzed 1939 roku, produkcji wytwórni Gdynia – Amerikan Line, „Łowicz 1936” (MF 0165) oraz „Tańce Ludowe” (MF 0163). Dwa ostatnie filmy zostały zrealizowane przez amerykańskiego dokumentalistę i operatora filmowego, Juliena Bryana. Są one niewątpliwą zachętą do zbadania archiwów filmowych w USA, gdyż pełna dokumentacja Bryana z Polski, którą wykonał pomiędzy rokiem 1935 i 1939, znajduje się w Waszyngtonie w „Steven Spielberg Film and Video Archive at U.S. Holocaust Memorial Museum”.

http://www.ushmm.org/search/results/?q=Bryan

W Archiwum Naukowym w Dziale Dokumentacji Archiwalnej i Fotograficzno-Filmowej Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie znajdziemy natomiast niemy film z 1937 roku (zrealizowany na kolorowej taśmie!) – „Wesele łowickie”, nakręcony przez Tadeusza Jankowskiego. Film w poetycki sposób przedstawia przebieg wesela, podczas którego prezentowane są dwa tańce – prawdopodobnie oberek i polka.

http://www.ethnomuseum.pl/struktura-organizacyjna/o-muzeum/struktura-organizacyjna/struktura-organizacyjna#dzia%C5%82-dokumentacji-archiwalnej-i-fotograficzno-filmowej

Od pewnego czasu źródłem wiedzy o tańcach ludowych stał się także internet, w którym coraz więcej osób zamieszcza nagrania, jak na razie głównie amatorskie.

W dobie internetu pojawia się coraz więcej materiałów filmowych, czy to przez strony www danej instytucji lub archiwum (Steven Spielberg Archive, BBC, Filmoteka Narodowa – filmy przedwojenne), czy to na stronach prywatnych osób. Takimi materiałami są np. fragmenty taneczne z filmu „Dorożkarz nr 13” oraz „Polacy z Parany”.

W ogóle internet zaczyna być szalenie ważnym źródłem wiedzy o tańcach ludowych. Jeszcze kilka lat temu narzekałem, że w sieci można znaleźć wszystko o tańcach z całego świata, tylko nie z Polski. Na szczęście w ciągu tych  dwóch lat sytuacja zaczęła się zmieniać. W sieci umieszczają już swoje filmy organizacje działające na rzecz tańca i muzyki tradycyjnej. Tworzą one swoje playlisty z filmami poświęconymi tańcom ludowym, zwłaszcza na portalu You Tube.

Trzeba docenić również różnego rodzaju prywatne nagrania, które coraz liczniej goszczą w internecie.

Filmy są świetnym źródłem do poznawania i do uczenia się tańca. Ale nie zastąpią one nigdy prawdziwego kontaktu z drugim człowiekiem, z doświadczaniem jego emocji, energii w tańcu, sił, jakie w nim działają, osi tańca, tego, co się dzieje w człowieku, jak się układa jego ciało, gdy prowadzi w jedną lub w drugą stronę, jak ozdabia taniec!

To nie wszystko. Często współcześnie zapominamy o bardziej przyziemnych czy też normalnych, naturalnych rzeczach. Mianowicie w tańcu czujemy w sensie dosłownym drugiego człowieka, jego zapach, pot, widzimy uśmiech, radość, zapamiętanie, różne emocje – czasami także negatywne. Taniec to także przyjemność dotykania, bycia w kontakcie z drugą osobą, a także nierzadko flirtowanie czy też wręcz namiętności. Te wszystkie rzeczy wpływają na to, jak odbieramy taniec, a co za tym idzie – jak się go uczymy.

Gdzie szukać takiego żywego kontaktu? Czasy, kiedy można było jeździć na wieś i uczyć się bezpośrednio od wiejskich tancerzy, powoli odchodzą w przeszłość. W tej chwili najlepiej wygląda sytuacja w na południowym Mazowszu i w dorzeczu Pilicy (Radomszczyzna), gdzie tancerzy jest na szczęście tylu, że jest się od kogo  uczyć. Jednak ten stan niestety nie potrwa zbyt długo. Wspaniali tancerze albo odchodzą, albo – ze względu na wiek i choroby – nie są już w stanie tak jak dawniej pląsać dziarsko do muzyki. Mimo to warto ich nadal odwiedzać, choćby po to, by porozmawiać, powspominać, jak również poddać nasze umiejętności ich ocenie. Jednak nie łudźmy się, że dostaniemy wykład na temat tego, jak tańczyć, co i jak zrobić, by tańczyło się lepiej. Wprawdzie babcie i dziadkowie powoli uczą się na starość, jak z nami rozmawiać, ale bardzo często ich uwagi będą się ograniczać do krótkiego: „dobrze”, „może być”, „no całkiem, całkiem”, wypowiadanego z uśmiechem na twarzy. Tą oceną może być też błysk w oku, uroniona łza, jak również machnięcie ręką i odwrócenie głowy, co może oznaczać np. cholera, wszystko już minęło, najpiękniejsze chwile mojego życia minęły bezpowrotnie. Może też się pojawić komentarz do umiejętności innej osoby, bardziej lub mniej szczery: a ta pani, ten pan, ci państwo – pięknie tańczą; to są tańcowniki pierwsza klasa.

Pin It on Pinterest

Share This