Wdzięczność. 

 Opowieść o muzyce i ludziach  

 Janusz Prusinowski  

Czego nauczyłem się dzięki muzyce wiejskiej?
Co wyjątkowego jest w muzyce wiejskiej?

Wyjątkowi są przede wszystkim ludzie. W każdym muzykancie i śpiewaczce czuję skupienie i wewnętrzną intensywność, wcale nieoczywistą. To jakby skondensowane doświadczenie istnienia, które pod ciśnieniem uczuć krystalizuje się w melodię, śpiew, rytm i ruch. Przypominając sobie pieśń, melodię, taniec – wspominamy człowieka, przywołujemy dusze jak na Dziady. Czy chcemy i potrzebujemy ich obecności?

Spróbuję opowiedzieć, na ile potrafię i na ile pamiętam, o kilku najistotniejszych dla mnie osobach.

Mama

Pamiętam śpiewanie mamy w domu – przy kuchni, przy maszynie do szycia, przy każdej właściwie czynności, kiedy zażyła już wystarczająco samotności i ciszy. Wykopki (z sąsiadkami – przyjaciółkami, z pomocą starożytnych motyk) to był czas, gdy nad jesiennym kartofliskiem  unosiły się pieśni, zarówno te religijne (mama była bardzo wierząca, bo podczas wojny doznała cudu i została uratowana z niemieckiej łapanki), jak i przedwojenne szlagiery czy przyśpiewki. Ludzie szanowali mamę za jej śpiew. Była mama również „pierwszym głosem” w naszym maleńkim chórze parafialnym. W drewnianym kościółku na Wólce, którego dawno już nie ma, pamiętam, jak uczyłem się wiązać buty za fisharmonią, chór ćwiczył zaś w tym czasie Madonno, Czarna Madonno, jak dobrze twym dzieckiem być. Znałem te wszystkie pieśni przez osmozę i śpiewałem je.

Widzę taki obrazek: pod ścianą stoi mój piękny, czerwony rower, który dostałem, gdy miałem 5 lat, a ja huśtam się godzinami na huśtawce i śpiewam na całe gardło pieśń za pieśnią, piosenkę za piosenką. Jestem szczęśliwy. Rower miałem tydzień, bo wpadłem na nim pod przejeżdżający akurat motor ojca chrzestnego…

Pieśni adwentowe i pieczenie w piecu chlebowym ciast na Boże Narodzenie (z moim ulubionym makowcem na czele), śpiewanie kolęd… Gdy dostałem cymbałki, pierwsze kilkanaście melodii, które grałem, to były właśnie kolędy, jakoś łatwo było mi znaleźć dźwięki. Pieśni wielkopostne, wielkanocne, maryjne, nabożeństwa majowe, śpiewane przy nieodległej figurce na rozstajnych drogach, wreszcie pieśni przy zmarłych sąsiadach i przyjaciołach.

Właściwie jedyną moją pamiątką po mamie jest zapisany przedwojenną kaligrafią zeszyt z pieśniami, szczególnie tymi na tzw. puste noce; wożę go ze sobą w futerale liry korbowej.

Pamiętam te wieczory (ciemne, jakby umierało się częściej jesienią i zimą), na które zbierali się sąsiedzi i po różańcu rodzice prowadzili pieśń za pieśnią. Mieć dobry słuch, głos i pamięć – to przekładało się na kolejne role: intonowanie śpiewu wtedy, gdy jest niezbędny, dodawanie bądź ujmowanie zwrotek, żeby było na temat. Poczucie odpowiedzialności za wspólnotę, bycie razem ze społecznością, wspólnotą naszego małego Studzieńca.

Pewnego lata mój starszy brat Stasiek – wówczas jeszcze perkusista w kapeli weselnej z Olsztyna – przywiózł do domu zielony ruski akordeon, chcąc spełnić swoje marzenie i w końcu nauczyć się grać ulubione melodie. Zdziwił się trochę, gdy okazało się, że „z marszu” wygrywam na klawiszach prawą ręką to, co wcześniej na cymbałkach. Zostawił mi go kontrolnie na miesiąc, a gdy wrócił, był w szoku, bo grałem już „Czerwone Jabłuszko”, „Fale Dunaju”, „Tango Milonga”, „Zimnego Drania” i parę jeszcze hitów, z użyciem obu rąk. Akordy lewej dobierałem, eksperymentując i słuchając dotąd, aż mi się podobało… Instrument został w domu, a ja poszedłem najpierw do sąsiada Rostkowskiego, potem do starszego o dwa lata kumpla od kopania piłki – Marysia (który również grał na akordeonie), potem do ogniska muzycznego, kapeli rockendrolowej na gitarę basową, szkoły muzycznej na fagot i fortepian i z powrotem na wieś…

Tata

Zazwyczaj był w cieniu mamy. Zazwyczaj był w pracy. Dopiero od mojej starszej siostry dowiedziałem się, że kiedy jeszcze mnie nie było (gdy się urodziłem, rodzice mieli prawie po pięćdziesiąt lat), sąsiedzi i sąsiadki, którzy się lubili spotkać i zabawić, co sobota robili zrzutkę i szli na potańcówkę do domu na końcu ulicy, do Rostkowskich, gdzie była harmonia pedałowa i tzw. dżaz. Kilka lat po śmierci mamy tata – który mimo siedemdziesięciu lat  czuł się w pełni sił – postanowił ożenić się z pewną atrakcyjną wdową. Byłem wtedy już studentem i umiałem grać na akordeonie.

Grałem na weselu swojego ojca.

Tata uwielbiał tańczyć i podłoga w kuchni uginała się od przytupów. Choć związek nie przetrwał, a „starych drzew” nie udało się przesadzić, to było niezwykłe. Tata zachował pogodę ducha do osiemdziesiątki. Cała jego ekipa – wieloletnich przyjaciół i znajomych – lubiła spotykać się i tańczyć. Kiedyś zajrzałem do „Klubu Seniora” i zastałem zabawę na cały regulator: oberki, tanga i fokstroty, akordeon i perkusja, ciasta i winko.

Tata śpiewał codziennie. Rano Kiedy ranne wstają zorze, po południu Godzinki, w międzyczasie różności – sam ze sobą, po prostu tak się modlił.

Stanisław Rostkowski ze Studzieńca

Rostkowski, czyli harmonista, który grał moim rodzicom do tańca, miał dobrą czarną pedałówkę firmy Ostrowski. Gdy poszedłem do niego pierwszy raz, żeby mnie czegoś nauczył, zagrał mi tak, że nic z tego nie zrozumiałem. Jakieś strasznie szybkie bieganie po klawiszach, jakby wiatr zamiatał klepisko stodoły. Potem starszy kolega Maryś, który grał już dłużej i od Rostkowskiego się uczył, pokazał mi bardzo powoli, o co chodziło, i ja – powolutku – załapałem. To był oberek wilanowski, gdzie za melodię służą pasaże i gra się dużo akordami.

Teraz rozumiem, czemu ten skomponowany przed wojną kawałek trafił do repertuaru prawie każdego wiejskiego harmonisty i skrzypka. Otóż robił on piorunujące wrażenie na wiejskiej publiczności, wykorzystywał możliwości brzmieniowe nowoczesnego (wtedy) instrumentu, muzykantowi zaś nadawał status wirtuoza…

Z repertuaru Rostkowskiego gram do dzisiaj wiązankę marszy weselnych, wilanoszczaka jednak unikam. Jego harmonię odkupiłem po latach od wdowy po nim i czasami do niej sięgam. Granie na pedałówce wydobywa dodatkowy puls z muzyki, bo wybija się go nogami na pedałach. Da się wtedy mazurki rozkołysać tak, jakby śpiewał człowiek w tańcu.

Jan Szymczyk z Nowicy

Poznałem go dzięki pierwszej łemkowskiej wyprawie z Teatrem Wiejskim Węgajty.

Drewniana hyża, w której mieszkał, stoi do tej pory nad strumieniem. Pan Jan nie był Łemkiem, przybył do Nowicy z Pogórza, ale grywał zarówno na polskich, jak i na łemkowskich weselach i zabawach. Był bębnistą. Na swoim metalowym bębnie z talerzykiem i małym werbelkiem grał właściwie melodycznie, śpiewając sobie melodie. Granie na zabawach z nim to była przygoda i po prostu muzykowanie – zawsze coś wymieszał, wrzucił jakiś akcencik, działo się.

Nigdy w bęben nie „nawalał”, nie zamieniał go w ciężki, wlokący się za kapelą metronom. Świetne były jego opowieści, chociażby o kończeniu wesel w pojedynkę, kiedy skrzypek i harmonista upili się i zostawał sam, żeby „dokończyć robotę”, grając na bębnie i śpiewając melodie.

Jego drewniany domek był w początku lat 90. miejscem, gdzie spotykała się nasza barwna ekipa, żeby zarówno odwiedzić Pana Janka, jak i po prostu pograć razem i zrobić zabawę w Nowicy, na którą zawsze przyjeżdżali także stęsknieni muzyki ludzie z okolicy. Pamiętam jego sztajerka „Jak jechałem od Przemyśla”, figlarne młode oczy i niezmącone poczucie humoru.

Bęben po nim odziedziczył Witek Broda, jego najbliższy uczeń.

Józef Zaraś oraz Florian i Józef Porczek z Nieznamierowic

Jako kapelę z Nieznamierowic usłyszałem ich po raz pierwszy na próbie w Polskim Radio, gdzie przygotowywali się do występu. Doznanie było niezwykłe, bo muzyka i muzykanci po prostu latali. Precyzyjne, intensywne, przepalone emocją dźwięki melodii intonowanej głęboko na skrzypcach i rozpędzonej harmonią.

Zaprzyjaźniliśmy się szybko i stałem się – wraz z ówczesną ekipą Domu Tańca – stałym gościem w Nieznamierowicach (gdzie na przystanku PKS było w tamtych czasach napisane: „zanim wysiądziesz zastanów się”). Cała rodzina Zarasiów – śpiewacy i tancerze, gawędziarze – była muzykalna i kochała muzykę. Ruch taneczny Mariana Zarasia (syna Józefa) i jego siostry, z którą tańczyli najczęściej, stał się podstawą „stylu nieznamierowickiego”. Zarasie robili specjalne kółeczka, zmiany, zawijasy w tańcu. Byli bardzo dumni z ojca. Rzeczywiście miał on sławę najlepszego skrzypka w całej okolicy, tak jak Stanisław Stępniak z Radomia – najlepszego harmonisty.

Skrzypce Zarasia śpiewały, śmiały się, płakały – były żywą istotą. Słychać to na nagraniach – nielicznych, które zostały wydane. Na „kultowym” filmie Andrzeja Bieńkowskiego, kiedy Zaraś gra na jarmarku w Przysusze, bębni Stanisław Budzisz, na harmonii dołącza Andrzej Malik, a w tle przejeżdża autobus widać, na czym to „latanie” polegało. Zaraś umiał grać jakby w pół kroku przed rytmem, tworząc i trzymając stałe napięcie z bębenkiem, wychylając się jak cyrkowiec na linie czasu, wciąż naprzód, uprzedzając czas i panując nad nim.

Napisał mi się kiedyś o nim wiersz:

Ptak

z gatunku Kajoków

rzędu Mazowiecczaków

gromady Polakowatych

Śpiewa

z pomocą skrzypiec

zwykle w odurzeniu

do zupełnego wyczerpania

Józef Zaraś

Kiedy przyjeżdżałem do Nieznamierowic już po śmierci Józefa Zarasia (jego grób jest 20 metrów od domu, bo mieszkał na końcu wsi przy cmentarzu), ludzie prosili: zagraj coś od Zarasia…

Grając z Gacami te same właściwie melodie, nie byłem sobie w stanie przypomnieć, jak grał to Józef, nie „ubił” mi się wystarczająco mocno jego styl. Ludzie byli zawiedzeni – Zaraś to grał… Myślę, że jeszcze się nauczę i pojadę do Nieznamierowic.
Jan Gaca i Piotr Gaca

Zacytuję tutaj fragment tekstu, który napisałem w 2012 roku do wydanej przez „Muzykę Odnalezioną” płyty pt. „3 x Gace”.

Piotr i Jan, rodzeni bracia, którzy pół życia grali razem wspólną muzykę w jednej kapeli (choć to Piotr był szefem i nauczycielem) – tak podobni, a tak różni. Wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, że grając razem, natrafiali na różnice: jeden chciał bardziej śpiewnie, drugi gęściej i równiej, jeden używał swoich czarodziejskich sztuczek, a drugi ich unikał i grał własne warianty. To z jednej strony bardzo ludzkie, z drugiej zaś pozwalające wniknąć w szczególność ich muzyki.
Czym różni się muzyka Gaców od muzyki Kędzierskich, Ciarkowskich, Latosa, Zarasia, Lipców i innych – kumpli z kawalerki, przyjaciół i konkurentów do grania?

Piotr, uczeń Jana Bogusza, widział i słyszał legendarnego mistrza w robocie, czyli na weselach. Uważam, że przejął od niego nie tylko melodie, ale także sposób prowadzenia tancerzy i „patenty na czarowanie”. Te patenty zawierają się przede wszystkim w rytmice i precyzji gry: w charakterystycznych uskokach prowadzonej melodii, które powodują u uważnego tancerza takie „przybicie” cholewą do podłogi, po którym wyskakuje się w powietrze i jest przez chwilę wrażenie latania. To daje z kolei poczucie mocy i wolności oraz pierwotną radość, jaką widzimy u małego dziecka podrzucanego do sufitu. Kolejne „sztuczki” to przeciągnięcia, które mają za zadanie „lot tancerza” maksymalnie wydłużyć.

Byli i są tancerze, którzy takie wrażenia lubią, i tacy, którzy wolą tańczyć równo… Dla tych drugich owe „efekty specjalne” oraz jeszcze granie każdej nutki odrobinę wcześniej, niż następuje rytm, oznaczało „podcinanie”. Gace potrafili zagrać i równo, i „z bajerami”, błyskawicznie rozpoznając gusta swoich zleceniodawców – tancerzy. Świadczą o tym również nagrania na płycie.

Piotra Gacę można również rozpoznać po „melodii” i brzmieniu jego skrzypiec – każdych, które weźmie w ręce. Wynalazł on (prawdopodobnie) charakterystyczny ozdobnik – łkający krótki tryl o całą tercję w górę. Brzmi to za każdym razem wzruszająco. Także wibracja na nieco obniżonym dźwięku prowadzącym przypomina ludzki śpiew. Jemu skrzypki „gadają”.

Jan miał wieloletnie, prymarne doświadczenie bębnisty rodzinnej kapeli. Oznacza ono rozumienie siły powtarzalnych sekwencji rytmicznych. Mam tu na myśli długie frazy bębnowe, często równe długością samej melodii, ale spojone bardziej z dynamiką tańca.

Hindusi nazywają coś takiego „tala”. Taką sekwencyjność Jan cenił i przenosił również na skrzypce. Słychać to szczególnie w sposobie prowadzenia smyczka – ewidentnie i zdecydowanie wybijającego rytm odczuwany całym ciałem. Duże wrażenie robiło obserwowanie Jana, kiedy sobie przytupywał do grania – nigdy nie było to wybijanie „raz”, zawsze była cała fraza z formułą zamykającą i kończącą. Jan był artystą bębna i sztukę tę przenosił z sukcesem na skrzypce. Nie jest ona sprzeczna z subtelnością melodii, ale jest dodatkową linią – kontrapunktem – w melodii obecną.

Istotnym tematem jest budowanie następstwa melodii, które nazywam „schodami do nieba”. To dar dany największym mistrzom kajockim, którym obaj bracia władają (władali) genialnie. Wielokrotnie obserwowałem, jak te „zmiany” działają na tancerzy: dają dodatkowy napęd do tańca, wprowadzają kolejny ruch, kumulują energię, otwierają skrzydła i „ciągną wyżej”. Zazwyczaj były zmiany, gdy grało się długie tańce i istniało niebezpieczeństwo zarówno znużenia tańczących, jak i znudzenia się samego skrzypka czy całej kapeli. Kiedy skrzypce grały z harmonią, konieczne było robienie zmian razem, dobre wspólne zmiany były zresztą znakiem jakości kapeli. Robione na gorąco, wymagały czujności i wzmagały intensywność wspólnego muzykowania. Następstwa i skojarzenia kolejnych melodii „ubijały się” na setkach wesel i zabaw. Słyszę w nich głęboką „wiedzę tajemną”. W tych przejściach jest także miejsce na wolność i fantazję, jak też i pokazanie „zapasu mocy” (szerokości i bogactwa repertuaru). Można to usłyszeć na nagraniach płyty z muzyką Gaców, szczególnie tam, gdzie Piotr i Jan grają do tańca.

Jan Lewandowski

Rozkołysane mazurki, jasne i uśmiechnięte. Jasny i uśmiechnięty człowiek – głębokie szczęście

i pogodzenie ze światem. Takiego poznaliśmy Jana Lewandowskiego, kiedy dotarliśmy do niego po raz pierwszy z Piotrem Piszczatowskim. To był chyba 1995 rok. Na nagraniach wtedy powstałych słychać, jak się uczymy (po prostu trudno jednocześnie siedzieć przy stole, muzykować i dokumentować. Z całego okresu intensywnych wtedy podróży po wsiach nie mam właściwie żadnego zdjęcia, nagrania są z reguły z drugimi skrzypcami w tle…).

Bardzo dobrze przyjęła nas również jego rodzina – syn z żoną, którzy opiekowali się troskliwie starszym już panem.

Gra Jana Lewandowskiego była pozbawiona ozdobników. To był zachwyt i wniknięcie w prostą melodię – taką, jak można by sobie zanucić. Czuliśmy ten stan ducha „niech tak trwa”.

To tak jakby sama pamięć grała, nie zastanawiając się nad tym, że każde powtórzenie jest trochę inne, że tak naprawdę melodia żyje własnym życiem, rubatuje, wije się w niezwykłych rytmicznych figurach. Rytm gry na skrzypcach dobry do tańca, a zaskakujący. Zakochałem się w jego muzyce. Stopniowo nauczyłem się prawie wszystkich melodii Pana Jana, ogrywając je na potańcówkach Domu Tańca z towarzyszeniem przyjaciół na basach i bębenku.

Minęło wiele lat – może 15, może 17 – od mojej ostatniej wizyty w Strzemesznej. Na początku naszego wieku dotarła do mnie wiadomość, że Pan Jan zmarł. Znów upłynął czas. Wracaliśmy z Piotrem Piszczatowskim i Piotrem Zgorzelskim z jakiegoś koncertu trasą katowicką, była niedziela, ładne popołudnie. Zajedźmy do Strzemesznej, zaproponowałem. Znaleźliśmy dom – okazało się, że pod wiatą świętowała cała rodzina – synowie z żonami, córki z mężami, wnuki, przyjaciele. Wyjęliśmy instrumenty i zagraliśmy pierwszego z brzegu mazurka Lewandowskiego. Wzruszenie, które wtedy nastąpiło – i w nas grających, i w bliskich, słuchających muzyki ojca i dziadka – było jednym z największych w życiu.

Wzruszenie i wdzięczność.

Pin It on Pinterest

Share This