Kujawska Atlantyda 

 …czyli krętą drogą do Ojczyzny. Historia śpiewaczki. 

 Justyna Piernik  

Mój ojciec urodził się we wsi Płowce na Kujawach. Mama pochodzi z Warszawy. W tym mieście urodziłam się i mieszkam do tej pory.
Płowce były obecne w moim życiu od zawsze. W dzieciństwie do domu rodzinnego taty, gdzie na gospodarstwie pozostał jego brat z rodziną, przyjeżdżaliśmy na święta, wesela, pogrzeby i w czasie wakacji.

Pamiętam absolutną ciszę i ciemność nocy, które nie pozwalały mi spać, i spacery po polach z siostrą stryjeczną. Uczyłam ją piosenek, znanych mi ze szkoły muzycznej i innych zajęć pozaszkolnych, na które chodziłam chętnie tylko wtedy, kiedy można było pośpiewać. Spacerowanie odbywało się zwykle do pomnika upamiętniającego słynną bitwę i z powrotem.
Pamiętam babcię, godzinami przesiadującą na taborecie przed drzwiami domu i spoglądającą na pole. Babcia siedziała sama, bo jej dzieci i wnuki zawsze miały jakieś obowiązki. Nasze przyjazdy były dla niej świętem. Niedowidziała, więc dotykała mojej twarzy, chcąc poczuć, jak zmieniła się wnuczka od ostatniej wizyty. Zawsze też w tajemnicy dawała mi parę złotych „na cukierki”.

Szczególnie zapadł mi w pamięć pogrzeb dziadka, kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam śmierć. Tuż po przyjeździe na miejsce, nie spodziewając się niczego, weszłam do dużego pokoju, w którym normalnie jadaliśmy obiady. Teraz jednak w miejscu stołu stał katafalk, na nim w trumnie leżał martwy dziadek, a jeden z wujków powiedział: „pocałuj dziadka w rękę”. Dla kilkuletniej dziewczynki z miasta to był szok.
Dziadka Antoniego znam raczej z opowieści taty niż z własnych wspomnień. Był tacie najbliższy ze wszystkich członków rodziny. Miał ogromną wrażliwość i zdolności artystyczne. Rysował, czytał wiersze, śpiewał w chórze kościelnym, a przed wojną wraz z bratem grywał na domowych potańcówkach. Jego brat Józef grał na skrzypcach i harmonii, a dziadek na basach. Ale jak to było dokładnie, nikt już nie pamięta.

Kiedy tata był mały, dziadek kupił mu skrzypce i posłał na prywatne lekcje do pobliskiego Radziejowa. Dzięki temu również tata mógł grywać na potańcówkach, które odbywały się jeszcze po wojnie w płowieckim dworze i zabudowaniach dworskich.
Na rynku w Radziejowie był kołchoźnik. Pewnego razu tata usłyszał z niego ogłoszenie o naborze do szkoły muzycznej w Warszawie. Długo się nie zastanawiał i mimo młodego wieku sam postanowił przyjechać na egzaminy. Tak zaczęła się jego droga muzyczna – przez kontrabas i puzon do tuby, przez Toruń i Warszawę do sal koncertowych na całym świecie, gdzie występował jako solista-wirtuoz instrumentu, nieuznawanego do tego czasu w Polsce za interesujący pod tym względem.

Jako córka muzyka musiałam iść do szkoły muzycznej i spędzić tam kilka lat swojego życia. Chciałam zostać śpiewaczką operową, ale nie zostałam, bo bunt młodzieńczy nie pozwolił doczekać czasu, kiedy wreszcie będzie można na serio zacząć szkolić głos, a nie grę na fortepianie.
Znalazłam sobie inne zainteresowania.

Pewnego razu na studiach, w holu uczelni, natknęłam się na plakat. Na nim pole, rzeka i ogłoszenie: „warsztaty pieśni archaicznych” oraz nazwiska wykładowców z Ukrainy, Litwy, Białorusi.
Wieś, Wschód i śpiewanie, czyli wszystko, co mnie interesowało do tej pory.
Pierwsze warsztaty Fundacji „Muzyka Kresów”, w których wzięłam udział, dotyczyły pieśni polskich i ukraińskich. Spotkanie z wykładowcami z Ukrainy zaowocowało podróżami po pieśni na ukraińskie Polesie, a spotkanie z Moniką Mamińską, przewodniczką po muzyce polskiej – podróżą na Kurpie. W tym czasie poznałam grupę przyjaciół, z którymi wkrótce stworzyliśmy zespół, działający do dziś.

Po kilku pierwszych wyprawach zaczęłam zadawać sobie pytanie: a co było w tej wsi, którą znam z dzieciństwa? Choć bywałam dotąd na wielu kujawskich weselach, nigdy nie słyszałam na nich muzyki tradycyjnej, a raczej disco-polo. Poprosiłam zatem moją kuzynkę, wnuczkę brata dziadka Józefa (nauczycielkę w płowieckiej szkole podstawowej) o pomoc w zorganizowaniu podobnej wyprawy na Kujawy. Trochę sama, trochę z nią, a trochę z tatą przemierzyłam kilka wiosek i miasteczek w okolicy Płowiec, szukając starych pieśni i oczekując naiwnie, że może uda się znaleźć podobne do tych, które słyszałam na Kurpiach czy Polesiu. Było to w przełomowym roku 2000.
Niestety, sytuacja była zdecydowanie inna. Przeczesywałyśmy region, kierując się m.in. nazwiskami wykonawców z płyty „Kujawy”, wydanej w radiowej serii Muzyka Źródeł.
Po kolejnych pytaniach o nazwiska następowały kolejne skreślenia z listy. Udało się spotkać z zespołami folklorystycznymi, ze starszymi mieszkańcami (którzy wspominali dawne obrzędy, ale już nie pamiętali ich muzycznej oprawy) i na szczęście – także z kilkoma starymi muzykantami i śpiewaczkami. Dziś już żadna z tych osób nie żyje.

To jednak nie było to, czego szukałam. Same strzępy. Nie te głosy, nie te pieśni, nie ta epoka. Przywiezione nagrania rozdawałam bardziej doświadczonym muzykującym kolegom w nadziei, że kogoś zaciekawią, że ktoś będzie miał pomysł, jak się tym zająć. Ale nikogo to wtedy nie interesowało. Nic dziwnego, nie było z czego czerpać ani na czym się oprzeć.

Następne lata upłynęły mi na podróżach muzycznych na Ukrainę i do Rosji oraz na słuchaniu archiwalnych nagrań muzyki tradycyjnej z tych krajów, a także mało jeszcze wtedy dostępnych archiwaliów polskich. W Rosji wreszcie doczekałam się prawdziwej nauki śpiewania, choć nie był to śpiew operowy. Szukałam w Polsce czegoś, co odpowiadałoby temu, co na żywo słyszałam w mojej ulubionej wiosce rosyjskiej, przeczuwając, że polskie pieśni też musiały być kiedyś tak piękne i głębokie. Że to, co słyszę we współczesnej polskiej ludowej muzyce wokalnej, jest tylko fragmentem jakiejś większej, zagubionej całości.
W 2010 roku ukazała się płyta „Melodie ziemi kujawskiej”, zawierająca najstarsze nagrania śpiewaków i instrumentalistów, przechowywane w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk. To było olśnienie! Okazało się, że przeczucie sprzed lat było słuszne, a niemożność zajęcia się tematem uzasadniona. Brakowało tego właśnie, najcenniejszego źródła.
Na płycie znalazły się nagrania wykonawców urodzonych jeszcze w XIX wieku. Słuchając ich, odkrywałam w muzyce regionu mojego ojca wszystko to, co jeszcze dziś pozostaje żywe na ukraińskim Polesiu czy rosyjskim Przyoskolu. W innym stylu, w innym języku, ale w tej samej epoce, która na Kujawach najwyraźniej dobiegła końca mniej więcej trzy pokolenia wcześniej niż na wschodzie Europy.
Były w tych nagraniach jakaś liryczna melancholia, wyrafinowanie i subtelność zaprzeczające wszelkim stereotypom o tym, że muzyka ludowa jest prosta. Zróżnicowanie sposobów wykonania i interpretacji zdawało się nie mieć granic. Ich cechy stylistyczne z jednej strony udowadniały istnienie uniwersalnego kodu muzycznego, niezależnego od miejsca, z drugiej – niepowtarzalność muzyki wywodzącej się właśnie z Kujaw.
Na poziomie uniwersalnym były to przede wszystkim głosy, za których barwami dało się słyszeć bogate światy wewnętrzne ich właścicieli. Po drugie – skale nietemperowane, używane przez śpiewaków konsekwentnie w ramach uzusu, a jednocześnie bardzo indywidualnie.
Po trzecie – wolność twórcza w tworzeniu wariantów urozmaicających przebieg utworu, który przecież, wbrew pozorom, wcale nie polega na mechanicznym powtarzaniu zwrotki po zwrotce w takim samym brzmieniu. Po czwarte – charakterystyczne również w tradycjach naszych wschodnich sąsiadów podwyższanie stroju w miarę rozwoju wykonania. To ostatnie zjawisko od dawna mnie fascynuje. Słuchając bowiem pieśni rozwijającej się przez kilka minut i powracając zaraz po jej zakończeniu na początek, bardzo często można zauważyć, że znajduje się ona już na innej wysokości. Czy dzieje się tak pod wpływem emocji? Ciążenia ku górze? A może wznoszenia się wbrew grawitacji, inaczej niż w typowych chórach, które mają raczej tendencję do obniżania?

Dało się na tej płycie usłyszeć także niepowtarzalne cechy stylu kujawskiego jako pomostu między Mazowszem a Wielkopolską. Rzewny, minorowy romantyzm, nieprzypadkowo przywołujący na myśl muzykę Chopina, niedające się pojąć na pierwszy „rzut ucha” tempo rubato, melizmatyka naśladująca brzmienie skrzypiec (a może to raczej skrzypce naśladują nieograniczone i pierwotne umiejętności głosu ludzkiego…?). Ale przede wszystkim słuchając „Melodii Ziemi”, wciąż widziałam oczami wyobraźni te pola, w które wpatrywała się babcia ze swojej przesiadującej perspektywy i po których tyle odbyło się naszych siostrzanych spacerów do pomnika i z powrotem.

Tuż po ukazaniu się płyty odebrałam telefon od Ewy Grochowskiej z zaproszeniem do udziału w projekcie rekonstruktorskim. Radość, wdzięczność i ulga. Wreszcie było po co wrócić na Kujawy i do nagrań z 2000 roku, spełniających teraz funkcję kleju do podartej fotografii. Wsłuchiwanie się, śpiewanie, szperanie w innych źródłach, rozważania teoretyczne i praktyczne, dyskusje o tym, jak to właściwie powinno brzmieć? A jak brzmieć może? I jak zwykle więcej pytań niż odpowiedzi. Nagrania Instytutu Sztuki PAN przeważnie są bardzo krótkie. W czasie Polskiej Akcji Zbierania Folkloru oszczędzano taśmę, ponieważ celem było nagranie jak największej liczby reprezentatywnych przykładów. Nagrania nie były wykonywane w naturalnym kontekście – obrzędu, zabawy czy towarzyskiego spotkania, ale w specyficznej sytuacji wizyty „państwa z miasta”, co również musiało mieć wpływ na sposób wykonania.
Są to więc tylko zatrzymane kadry z długiej historii pieśni, kujawiaka czy przyśpiewki. Niekompletność tego obrazka ma jednak swoje dobre strony. Mając do dyspozycji tak obszerny zbiór przykładów, po dokonaniu się procesu przyswojenia go w sposób świadomy (przez analizę) i podświadomy (przez wielokrotne wsłuchiwanie się) wszystko, czego nie ma w nagraniach, można sobie dośpiewać samemu. I wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa, właściwa twórczość, która także nie ma granic.

„Projekt Kujawy” prezentowaliśmy w Lublinie, a potem – razem z Janusz Prusinowski Trio – w Warszawie i Narolu, aż w końcu trafiliśmy do Francji. Jednak podczas tych występów budziła się we mnie stopniowo niezgoda na konwencję, w której się znaleźliśmy. Wszyscy bowiem uznali za przesądzone, że na Kujawach muzyki tradycyjnej ani muzykantów już nie ma, więc nie ma po co tam jeździć ani czego szukać. Takie głosy uzasadnionej rezygnacji docierały do mnie zresztą z wielu stron – od znawców, miłośników, badaczy, dziennikarzy.
Tymczasem coraz bardziej niepojętym i niedającym się przyjąć do wiadomości zjawiskiem było dla mnie to, że tak piękna muzyka nie istnieje w miejscu, skąd pochodzi i że ma szansę żyć swoim nowym życiem jedynie w miejskich środowiskach rekonstruktorskich albo za granicą. Poczułam trudny do opisania wewnętrzny przymus zawiezienia jej do źródła, cokolwiek by takie zderzenie miało przynieść. I tak powstał pomysł na projekt muzyczno-edukacyjno-animacyjny, którego celem byłoby skonfrontowanie „Kujaw warszawskich” z Kujawami prawdziwymi i naszej wizji tej tradycji skonfrontowanej z jej realną sytuacją w terenie.

Przy okazji zaproszenia na Festiwal „Wszystkie Mazurki Świata” w 2014 roku postanowiłam wejść w temat jeszcze raz. Kolejny program w składzie łączącym zespół wokalny i Trio Janusza Prusinowskiego został oparty na specjalnie udostępnionych, niewydanych jeszcze nagraniach Instytutu Sztuki PAN, nagraniach archiwalnych Polskiego Radia Pomorza i Kujaw oraz publikacjach książkowych – dziełach Oskara Kolberga i kujawskiej części „Polskiej pieśni i muzyki ludowej” pod redakcją Ludwika Bielawskiego. Były także kolejne badania terenowe, szukanie osób pamiętających cokolwiek i kolejne wizyty u wspominanej wcześniej kuzynki Grażynki, wciąż mieszkającej w Płowcach, w malowniczym dworku. Do jej domu przyciągały mnie nie tylko poszukiwania muzyczne, ale też pewność spędzenia długiego wieczoru z babskimi plotkami i rozmowami o życiu.
Symbolem nawracającego często zwątpienia w czasie podróży stała się nasza wraz z przyjaciółmi zimowa przeprawa samochodem z Płowiec do Lubania, gdzie umówiona została reprezentacja kilku zespołów folklorystycznych. Jadąc drogą polną i pokonując kolejne zaspy śnieżne, sama pukałam się palcem w głowę i nie oczekiwałam już niczego. A jednak warto było tę drogę pokonać. W Lubaniu poznaliśmy wybitnie uzdolnioną, entuzjastyczną śpiewaczkę Danutę Kaczmarek ze Śmiłowic, która uczyła się śpiewać od matki i pamiętała jeszcze sporo dawnych pieśni tradycyjnych. Tak rozpoczęła się nasza współpraca i przyjaźń, która wciąż się rozwija.

Ogromne znaczenie miało dla mnie w tym czasie przesiadywanie w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk i rozmowy z szefem Zbiorów Fonograficznych, Jackiem Jackowskim, rozumiejącym pasję i znoszącym cierpliwie kłopotliwe wizyty. Miałam wrażenie, że za każdym razem po kilkugodzinnym posiedzeniu w archiwum moje uszy się powiększają nie tylko z zachwytu nad tym, czego słucham, ale też z czysto fizycznego oddziaływania dźwięku na wyobraźnię.

Wśród wielu wykonawców szczególnie zafascynowała mnie postać Zofii Wojnickiej, śpiewaczki urodzonej w 1886 roku i pochodzącej ze wsi oddalonej od Płowiec tylko o kilka kilometrów.
Jej ciepły, altowy głos, silna osobowość, wewnętrzny spokój i koronkowa wirtuozeria budziły skojarzenia z najwybitniejszymi śpiewakami tradycyjnymi świata albo wokalistami jazzowymi. Myślę, że gdyby Zofia Wojnicka szkoliła się w sposób klasyczny, bez trudu stałaby się Marią Callas.
To głównie na podstawie jej repertuaru oparliśmy program naszego koncertu na Festiwalu „Wszystkie Mazurki Świata”.

Tematem ginącej muzyki udało się zainspirować Fundację „Ari Ari” z Bydgoszczy, zajmującą się na co dzień szeroko pojętym dziedzictwem kulturowym Kujaw. Z jej pomocą organizacyjną wiosną, latem i jesienią 2014 roku przeprowadziliśmy wraz z kapelą i śpiewakami cykl koncertów, warsztatów i potańcówek w różnych miejscowościach regionu. W wydarzeniach brała udział lokalna społeczność, przeważnie mile zaskoczona naszym entuzjazmem i nieznanym brzmieniem swojej muzyki, budzącym refleksję. Spotkaliśmy wiele osób, które pamiętają jeszcze dawne wesela, chodzenie z kozą, przyśpiewki i pieśni. Nauczyliśmy się od nich wiele i wiedzę tę stosujemy w praktyce, ćwicząc na przykład wciąż nie dość perfekcyjną w naszym wydaniu gwarę kujawską. Okazało się, że jest w regionie kilka osób, którym zależy na tym, aby wskrzesić tradycję, poszukując nowych sposobów na jej przekazywanie. W rozmowach z nimi narodziło się wiele pomysłów na wspólne działania w przyszłości.
Kulminacyjnym momentem projektu, przekraczającym najśmielsze oczekiwania, stał się cykl wydarzeń, które miały miejsce we wrześniu 2014 roku w Płowcach i Radziejowie.
W szkole muzycznej w Radziejowie w grupie wokalnej i instrumentalnej pracowaliśmy z ponad sześćdziesięciorgiem dzieci. Jak się okazało, szkoła w przyszłym roku otrzyma imię Oskara Kolberga i ma w planie stworzenie tradycyjnej kapeli kujawskiej, złożonej z uczniów.
Nasza propozycja warsztatowa trafiła w tę potrzebę i spotkała się z wdzięcznością nauczycieli.
Po warsztatach Dyrekcja wraz z działającym w Radziejowie Towarzystwem Miłośników Kujaw i Towarzystwem Miłośników Muzyki zastanawiała się nad wspólnym poszukiwaniem starszych osób, które mogą wspomóc te działania na miejscu.
Kluczem do sukcesu w Płowcach okazała się kuzynka Grażynka; jej zapał, nauczycielskie powołanie, a przede wszystkim… więź łącząca ją ze mną i z moim ojcem. W warsztatach muzycznych w płowieckiej szkole podstawowej, dzięki jej entuzjastycznej akcji promocyjnej, wzięło udział dziewięćdziesiąt dzieci wraz z nauczycielami, z kilku szkół w gminie.
W zajeździe „Łokietek”, tuż obok pomnika, urastającego już do rangi symbolu, na naszym koncercie i prezentacji uczestników warsztatów sala pękała w szwach. Tata dostał Medal Przyjaciela Szkoły, zagrał kujawiaki na tubie, a ja mu przyśpiewałam. Dzieci ułożyły nowe przyśpiewki okolicznościowe o nauczycielach i wzięły udział w konkursie na zbieranie dawnych pieśni i opowieści od babć i dziadków. Wraz z nimi i z towarzyszeniem kapeli wykonaliśmy wspólnie melodie Zofii Wojnickiej, które zabrzmiały również w wersji oryginalnej. Potańcówka zamieniła się w zabawę ludową w dawnym stylu. Publicznością okazały się przede wszystkim rodziny, sąsiedzi, przyjaciele, znajomi. Wszechobecne stały się wspomnienia, rozmowy o powinowactwach, nazwiskach i nazwach miejscowości. Bliskość emocjonalna uczestników zdarzenia zgromadzonych w tak małej przestrzeni przeniosła nasze działania na poziom daleko wykraczający poza samą muzykę.

Cieszę się, że tata usłyszał ogłoszenie o egzaminach do szkoły muzycznej, wyjechał z Płowiec i chciał od życia czegoś więcej niż to, co było na wyciągnięcie ręki. Cieszę się, że cechę tę odziedziczyłam po nim i dzięki spotkanym po drodze podobnym do niego ludziom mogłam się znaleźć w Płowcach na nowo, by zaśpiewać piosenki stamtąd.

Płowce

Pin It on Pinterest

Share This