Dobrych parę lat z życia 

 Monika Mamińska – Domagalska  

Kilka lat przed założeniem Fundacji „Muzyka Kresów” jeździliśmy z Jankiem [Jan Bernad – przyp. red.] do Kunkowej, „odkrytej” przez „Gardzienice” łemkowskiej wsi niedaleko Gorlic.

Właściwie  nie tylko z Jankiem, bo zjawialiśmy się tam całą wielką ekipą wybitnych osobowości: Małgorzata Sporek-Czyżewska, Krzysztof Czyżewski, Małgorzata Niklaus, Wolfgang Niklaus, Mute i Wacław Sobaszkowie, Witold Broda, Mariusz Korbański, Dariusz Korbański, Dorota Porowska i inni. Wymieniam ich, dlatego że każde z nich od 30. lat brało lub bierze udział w tworzeniu kultury polskiej na tak zwaną „szeroką skalę” i ponieważ są to ludzie, którzy poprzez powstałe z ich inicjatywy instytucje znacznie przyczynili się do rozwinięcia różnych nowych kierunków myślowych i artystycznych w kulturze polskiej.

Fotografia z archiwum Fundacji “Muzyka Kresów”.
Ja wówczas nie miałam żadnych koncepcji, byłam na etapie patrzenia, chłonięcia, zresztą z natury chyba nie jestem wizjonerem, sytuuję się raczej na szczeblach „nauczycielskich”, choć i to z dużymi wątpliwościami. Spotkanie z nimi w jakimś sensie wpłynęło na moją wrażliwość dotyczącą postrzegania świata ludzi wiejskich, to znaczy usytuowało go bardzo wysoko w hierarchii moich wartości.

Wprawdzie środowisko, do którego przyjeżdżaliśmy, było także dość szczególne, złożone z niemniej bogatych i barwnych osobowości, ale tego chyba wtedy do końca nie wiedziałam. Dochodziły do tego sprawy narodowościowe. Tamtejsza społeczność naszą przyjaźń tłumaczyła sobie również „staniem po ich stronie” w sensie politycznym, co nawet jeśli na początku miało miejsce, to po rozłamie w widzeniu sytuacji politycznej Łemków przez nich samych zaczynało być dla nas niezbyt „potrzebne”. Nie chcieliśmy się z nimi utożsamiać, chcieliśmy się tylko przyjaźnić.

Niewątpliwie jednak świat wsi – ze wszystkimi elementami świąt kalendarzowych i rodzinnych, sacrum i profanum (graliśmy tam często na zabawach) – poznawałam właśnie w wiosce Kunkowa. Jest to dla mnie miejsce mitologiczne, rodzaj drugiego domu i wielka miłość.

Bliska była mi także atmosfera diaspory, bowiem część mojej rodziny (babcia), zamieszkującej w Radomiu, gdzie się urodziłam, zawsze wspominała inne ziemie i inny świat. Od dziecka słyszałam opowieści o przepięknie śpiewających Poleszukach. Radom i okolice były przez moich dziadków traktowane jako coś dużo gorszego. Marzyłam, żeby kiedyś tych Poleszuków usłyszeć. Ciekawiło mnie moje pochodzenie, jednak bardziej to kresowe niż podradomskie (ze wsi Mleczków pochodziła moja prababka ze strony dziadka po kądzieli).

Śpiewając w cerkwi, często słyszałam piosenki, które dla prawosławnych parafian lubelskich były „ludowymi”. Janek Bernad jednak miał już głębszy ogląd wsi i systemu społecznego i duchowo-artystycznego, jaki tam panował, gdyż często przebywał z „Gardzienicami” na wyprawach w różnych stronach Polski, najczęściej na – szeroko pojętym – wschodzie.

W 1991 roku, kiedy zakładaliśmy Fundację, nie do końca (mówiąc najdelikatniej) wiedziałam, czego się zamierzamy podjąć, czego chcemy dotknąć.

I tutaj – już ten wiele razy przeze mnie opisywany dźwięk, który „ mnie uderzył”.

Na pierwsze Sympozjum do Dołhobrodów przyjechał zespół „Drewo” i zmienił oblicze ziemi, i to na dodatek „tej ziemi”. Przepraszam, proszę nie odebrać tego cytatu jako obrazoburczego. Naprawdę uważam, że to tchnienie Ducha we własnej osobie. Podejrzewam też, że Pan Bóg – we wszystkich swoich postaciach – ma dobry gust muzyczny. W każdym razie – odróżnia ziarno od plew.

Od tamtego spotkania starałam się poznać „ziarno”. Moim uniwersytetem były konferencje, które odbywały się w latach 1992–1996, trzy razy do roku. Ich tematyką były obrzędy kalendarzowe, obrzędy rodzinne, muzyka instrumentalna Europy Środkowo-Wschodniej, ale także Eros i Thanatos w kulturze Europy Środkowo-Wschodniej, czyli bardziej ogólna antropologia.

Skład wykładowców, którzy przyjeżdżali wówczas do Lublina i do miejsc, w których odbywały się jeszcze nie letnie szkoły, ale letnie sympozja, był znakomity. Profesor Ihor Macijewski, który znał wszystkie najtęższe muzykologiczne „głowy” zajmujące się interesującą nas problematyką, był często (do spółki z Jankiem) właściwie autorem kolejnych konferencji (tematyka i zaproszeni wykładowcy). Przyznam, że konferencje te miały nieznany mi dotychczas przebieg, gdyż teoretycy najczęściej byli także praktykami tego, o czym opowiadali. Analizując skomplikowaną formułę metryczną lub melodyczną, mogli ją zagrać lub zaśpiewać. Najczęściej byli to pasjonaci dziedziny, którą się zajmowali i w naturalny sposób zarażali swoją pasją. Byli wśród nich też i tacy, którzy negowali formułę konferencji lub tezy poszczególnych referatów, bojąc się, że są za mało formalne.

To, czego nauczyłam się przez lata obserwacji od profesora Macijewskiego, mogę zawrzeć w stwierdzeniu, że intuicja jest do odkrywczego uprawiania nauki „koniecznie potrzebna”. Stawiałam sobie nawet pytanie, czy uprawianie nauki nie jest swojego rodzaju sztuką? W jego przypadku – z pewnością tak jest.

Ostatnio referaty profesora Macijewskiego są bardziej skoncentrowane na konkretnym przekazaniu sedna sprawy. Być może wynika to z jego wieku i poczucia upływającego czasu. W każdym razie w tamtym czasie wykłady profesora były małymi spektaklami i myślę, że była to część jego metody dydaktycznej.

Miałam w życiu trzech prawdziwych nauczycieli i wszyscy wywarli wielki wpływ na moje rozumienie tak nauki, jak i świata. To, co zrozumiałam z nauk prof. Macijewskiego, to ciągłe kładzenie nacisku na to, że człowiek jest twórcą, co dziedziczy po Stwórcy, że bez twórczości nie ma życia, nawet jeśli – jak w kulturze tradycyjnej – twórczość była obwarowana kilkoma ważnymi elementami. Zaliczyć do nich można: tabu, lokalność, gatunek, czas, w którym dana rzecz (materialna i niematerialna) powstała. A także indywidualność twórcy, czyli także tego, kto w danym momencie „aktualizuje” coś znanego – śpiewa pieśń, gra do tańca. Każda taka aktualizacja (nazywam to sobie terminem zaczerpniętym z humanistyki, porównując do aktualizacji dzieła literackiego), czyli wykonanie – jest inna od poprzednich i z założenia ma być inna, bo każdy artysta jest inny, każdy człowiek jest inny.

Moją wielką miłością stały się – i są do tej pory – pieśni ukraińskie i długo tylko te śpiewałam, nie sięgając wcale do polskich. Goście z innych krajów, którzy przyjeżdżali na konferencje, dziwili się, dlaczego nie śpiewamy pieśni polskich. W 1998 roku Janek przygotował nowy projekt – Międzynarodowe Letnie Szkoły Muzyki Tradycyjnej. Oprócz nieodłącznych wykładów miały się odbywać warsztaty z najwybitniejszymi wykonawcami, śpiewakami, nie autentycznymi, lecz związanymi z ruchem folklorystycznym – z członkami miejskich zespołów. Sądziliśmy, że takie osoby będą w stanie poprowadzić zajęcia bardziej komunikatywnie, zgodnie ze swoim doświadczeniem człowieka z miasta, który w sposób wtórny nauczył się śpiewać otwartym głosem. Nie sądzę, żebyśmy się wtedy bardzo mylili, choć teraz już jest inaczej. Wypracowanych zostało sporo metod używających „pośredników” do nauki bezpośrednio od tradycyjnego artysty.

To był czas prekursorskiego przecierania szlaków. Każdy z wizjonerów robił to oczywiście po swojemu. Zrozumiałam wtedy, że nie powinno się uczyć „do końca”, że bardzo wiele powinno zależeć od samego zainteresowanego nauką śpiewu, że ja jestem osobą, która tylko daje impuls, a dalej poszukiwanie powinno być indywidualne. Właściwie takie były oczekiwania poprzedniego pokolenia (obecnie 35-40-latków), które bardzo szybko zbuntowało się przeciw naszemu „prowadzeniu” ich. Zresztą, takie poszukiwanie autonomii uważam za jak najbardziej prawidłowe w procesie dojrzewania, świadczące o niezależności i chęci emancypacji, budzące szacunek, choć przykre dla prowadzącego, który jednak powinien wiedzieć, że właśnie to odejście uczniów przynosi „słodsze”, „dojrzalsze” owoce.

Uczestnicy I Międzynarodowej Letniej Szkoły Muzyki Tradycyjnej, Rybaki nad Narwią, 1998. Fotografia z archiwum Fundacji „Muzyka Kresów”.
Kolejne pokolenie miało zupełnie inne priorytety. Z mojego doświadczenia nauki obecnych 25-30-latków wynika, że chcą oni bardzo szybko „zaistnieć” w mediach (pamiętam, jak z pierwszym składem zespołu nagrywaliśmy pierwszą płytę, ile ich trzeba było namawiać, przekonywać, nie czuli się wtedy zupełnie gotowi do takiego działania). – Ale też chcą, żeby ich nie wypuszczać, żeby ich dalej „prowadzić”, mimo że są już twórczo zupełnie dojrzali.

Być może są to jednostkowe przypadki i nie mogą służyć za charakterystykę całego pokolenia, trudno powiedzieć.

Czym to wszystko jest dla mnie, jeśli zdarza mi się, że chcę to „rzucić w diabły”?

Jewgienij Jefremow na festiwalu, na którym świętowaliśmy także 35-lecie jego zespołu „Drewa”, powiedział, że pieśń jest językiem jego twórczej wypowiedzi. W moim wypadku jest podobnie, czasami uczenie też jest językiem mojego istnienia w świecie, ale i tu nie uniknęłam bardzo wielu błędów.

Widząc terapeutycznie działanie tego śpiewania, które zapewne bierze się z wielu czynników, tak chemicznych (specjalny sposób oddychania), jak społecznych (wspólne śpiewanie), prowadząc kolejne grupy, szłam raczej w tym kierunku, nie chcąc nikogo pozbawiać możliwości uczestniczenia w tak wspaniałym misterium. Rzadko z tego powstawała jednak sztuka, bo część osób może i nauczyła się śpiewać, ale nie znalazła w sobie talentu. Zrozumiałam po tym doświadczeniu, że trzeba by pewnie prowadzić warsztaty dwojakiego rodzaju: dla „grup wsparcia”, czyli osób, którym pomaga to w sensie psychologicznym oraz dla utalentowanych, muzykalnych ludzi. To zupełnie co innego. Myślałam o sobie, że sama nie jestem wybitna, więc może od nikogo nie będę tego wymagać, ale jest to – na dłuższą metę – ślepa uliczka. Nauczyciele są przecież po to, żeby odkryć u kogoś talent i umieć go rozwijać, sami nie muszą być wybitni. Wprawdzie w tradycji chyba jednak tak nie było, w każdym razie u muzyków, instrumentalistów – nie.

U śpiewaków był jednak istotny wspaniały wzorzec, który się miało gdzieś na myśli, zaczynając naukę.

Niewykluczone, że przeszkadza mi w tradycyjnym rozumieniu muzyki niechęć do pychy, do wpychania się na pierwszy plan – często śpiewaczki przecież mówią „nie ma lepszej ode mnie”, przeważnie mając rację.

To, co mnie naprawdę urzeka, to pojemność systemu i sprawność jego funkcjonowania. To znaczy, całą tzw. kulturę tradycyjną porównuję do wielkich systemów filozoficznych, gdzie każdy detal miał swoje wytłumaczenie i zazębiał się z innymi detalami.

„System” kultury tradycyjnej umiał skanalizować także rzeczy – z punktu widzenia etyki (mojego pojmowania etyki) – nie najlepsze, na przykład w Rosji bijatykę „oprawiano” muzyką i już była to rzecz, którą wpisywano w system. Ludzie mogli dzięki temu czuć się bezpiecznie, jeśli takie czyny nie były wyrzucane poza obręb oficjalnej kultury, lecz przyswajane, adaptowane do niej.

Człowiek nie był samotny – może takie myślenie to moje „pięknoduchostwo”, ale chyba nie, bo sama pamiętam czasy, kiedy było się mniej samotnym. Oczywiście, nie mówię o głębokim odczuwaniu samotności w lęku przed śmiercią; mam na myśli samotność w społeczności.

Śpiewaczki ze wsi Bolszebykowo (południowa Rosja) na Międzynarodowym Festiwalu „Najstarsze Pieśni Europy” w Lublinie, 2005. Fotografia z archiwum Fundacji „Muzyka Kresów”.
Drugą absolutnie urzekającą rzeczą jest swoboda odczuwalna na poziomie estetycznym. Ten nietemperowany strój, skale modalne – w jakiś sposób są bliższe człowiekowi. Były prowadzone badania na temat strojenia instrumentów na określoną częstotliwość drgań i okazało się, że ten dawniejszy sposób strojenia (niższa częstotliwość) jest kojący, bardziej przyjazny dla człowieka. Wyczuwa się to intuicyjnie.

Chciałabym pokazać całe piękno tej muzyki ludziom zajmującym się nią profesjonalnie, kompozytorom. To przykre i żenujące, ale nie mają oni najmniejszego pojęcia o muzyce tradycyjnej, ich edukacja w akademiach nie proponuje im niczego, co by przybliżało spojrzenie na tradycję w sensie muzycznym. Moim marzeniem jest przełamanie tej sytuacji, dałoby to ogromne pole do popisu współczesnym twórcom.

Monika Mamińska-Domagalska i prowadzony przez nią Zespół Muzyki Tradycyjnej Ośrodka Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych „Rozdroża” w spektaklu dźwiękowym Lidii Zielińskiej p.t.: „Zagubione ogniwo” (2013-2014).
Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY, 14-18 maja 2014, Lublin
Nigdy nie zaprzyjaźniłam się z żadną śpiewaczką wiejską i sama zastanawiałam się, dlaczego. Zachwycały mnie filmy o przyjaźni zespołu „Narodnyj Prazdnik” z kobietami z dwóch rosyjskich wiosek; w ogóle ta ich metoda uczenia się od wybranych kobiet była dość inspirująca.

Miałam kilka pięknych spotkań, kiedy w 1997 roku wybrałam się samotnie na Podlasie (okolice Białej Podlaskiej, Kodnia) na długie badania terenowe. Jedna z pań opowiedziała mi całe swoje życie, zaznaczając, że komuś znajomemu by tego wszystkiego nie powiedziała. U innej śpiewaczki byłam dwa razy, za drugim razem obdarowała mnie przetworami w słoikach. Były to piękne spotkania, ale ja nie czułam z tamtej strony takiej potrzeby zaprzyjaźnienia się ze mną. Przyjechała, nagrała, pojechała. Wiadomo było, że nasze światy pozostaną różne.

Język, jakim się posługuję, opisując te rzeczy, jest zapewne kompilacją języków, jakimi mówią o tym ludzie obok mnie. Chciałabym napisać, że jest mój, ale człowiek często nie zdaje sobie sprawy, ile bierze z zewnątrz. Nie jest on w żaden sposób językiem naukowym, raczej intuicyjno- artystycznym, bo na takiej płaszczyźnie przebiega moje rozumienie muzyki tradycyjnej.

Nie wiem, czy cokolwiek mi się udało przekazać, być może pokazałam paru osobom piękno muzyki tradycyjnej, przygodę związaną ze śpiewem. Dla siebie samej odkryłam głębię estetyczną tej muzyki, poszerzyłam swoje rozumienie, pojmowanie wszelkiego rodzaju muzyki.

Choć mija już mój neoficki okres zakochania tylko w tej „jedynej”, to muzyka tradycyjna jako system, jako koncepcja (od powstania do wykonania, które może być jednoczesne), jest mi najbliższa.

Monika Mamińska-Domagalska i prowadzony przez nią Zespół Muzyki Tradycyjnej Ośrodka Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych „Rozdroża” w spektaklu dźwiękowym Lidii Zielińskiej p.t.: „Zagubione ogniwo” (2013-2014).
Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY, 14-18 maja 2014, Lublin

Fotografia tytułowa autorstwa Mateusza Bornego: XVI Międzynarodowa Letnia Szkoła Muzyki Tradycyjnej / warsztaty śpiewu prowadzone przez Monikę Mamińską-Domagalską

Pin It on Pinterest

Share This